IV Zjazd Klubowy - Tatry - sierpień 2007

Michał

 

DALEKO JESZCZE? - CZWARTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - TATRY 2007 - 21.07.-04.08.2007

Pierwszego dnia miałem spotkać się z AdamemMiko na Campingu Pod Strugiem. Wcześniej poinformował mnie, że przyjedzie o 16.00 pociągiem z Poznania, więc, aby nie tracić dnia postanowiłem, że wyjadę jeszcze w piątek o godzinie 23.00. Na miejscu byłem już o 6.36 rano, według planu. Niestety, jako, że byłem w Zakopanem pierwszy raz, to zabłądziłem i przez godzinę szukałem drogi do naszego campingu. O 7.20 zameldowałem się przy recepcji, płacąc za cały pobyt. Dostałem domek o nazwie Granaty - to już dobrze wróżyło, bo Granaty są szczytami należącymi do Orlej Perci. Camping od razu mi się spodobał i wiedziałem, że zostanę tu do końca. Byłem tu pierwszy raz, więc rozpakowałem się tak szybko jak to było możliwe i o 7.50 wyruszyłem na mój pierwszy tatrzański szlak. Była nim Dolina Strążyska. Tutaj wykupiłem bilet wstępu na cały tydzień, który kosztował 18zł.

Pierwszy odcinek, do skrzyżowania na Giewont przeszedłem w 19 min., podczas gdy na drogowskazie pisało, że ten kawałek pokonuje się w 40 min. Teraz zostało wejście na Giewont, a tym samym pobicie mojego dotychczasowego rekordu wysokości - 1725 m.n.p.m. Zaraz na początku szlaku można zobaczyć dwa wspaniałe głazy narzutowe, porośnięte mchami, między, którymi rośnie drzewo. Jednak przed Kondracką Przełęczą usłyszałem dwa potężne grzmoty. Zadzwoniłem, więc szybko do Grzegorza z Lipnicy Wielkiej i zapytałem, co robić, bo droga powrotna trwała by około półtora godziny. Polecił mi schronisko na Hali Kondratowej, do którego również pozostało mi około półtora godziny marszu. Wybrałem dalszą wędrówkę do góry. Kiedy znalazłem się na Przełęczy Kondrackiej 1725 m,.n.p.m. wyrównałem mój dotychczasowy rekord wysokości z Babiej Góry i jednocześnie burza się rozwiała. Wiedziałem, że od teraz zapanuje całkowita cisza i tak też się stało.

Niebo zrobiło się przejrzyste i Słońce zaczęło oświetlać skaliste stoki Małołączniaka 2096 m.n.p.m. Droga na Giewont 1894 m.n.p.m. przebiegała już bez problemów i o dziwo, o tej porze nie tworzyły się kolejki - szło tędy zaledwie kilka osób - czyżby te dwa grzmoty tak odgoniły całe rzesze turystów? A tym bardziej, że był to weekend. Zauważyłem wtedy, że Grzegorz mówił prawdę o wyślizganych skałach. Były tak śliskie, że nawet podeszwa Vibram nic tu nie pomagała. Tuż przed szczytem pojawiły się łańcuchy, z którymi na razie miałem do czynienia tylko na Akademickiej Perci podczas poprzedniego klubowego zjazdu. Droga na szczyt była tu niewątpliwie trudniejsza, bo jak już wcześniej pisałem, są tu bardzo mocno wyślizgane kamienie jak i ogromne płyty skalne. Na szczycie rozpościerał się wspaniały widok na całe Czerwone Wierchy, Zakopane jak i Kasprowy Wierch. Dalsze szczyty, jak Świnica, czy też słynna Orla Perć była za mgłą od przegrzanego powietrza.

Zejście z Giewontu było łatwe, ale jak zauważyłem przebiegało one inną drogą. Całą trasę zaplanowałem tak, aby zdążyć do przyjazdu AdamaMiko, a pora była wczesna, więc postanowiłem, że zdobędę mój pierwszy dwutysięcznik - Kondracką Kopę 2005 m.n.p.m. Najpierw zszedłem do Przełęczy Kondrackiej, a później szybkim krokiem podążyłem na jej szczyt, ustanawiając nowy rekord wysokości. Na poprzednim zjeździe klubowym oglądałem mnóstwo zdjęć z Czerwonych Wierchów u Grzegorza, z Lipnicy Wielkiej, więc postanowiłem, że w ciągu tego dnia zdobędę wszystkie szczyty należące do tego pasma górskiego.

Szybkim krokiem zdobyłem Małołączniak 2096 m,.n.p.m., Krzesanicę 2112 m.n.p.m. (ten szczyt śmiało można nazwać morzem piramidek kamiennych, ponieważ stoją tu setki poukładanych piramidek z kamieni ułożonych przez turystów) i Ciemniak.2096 m.n.p.m, do którego trzeba dojść szlakiem, którym po prawej stronie widzimy ogromne, wapienne, urwisko skalne jak i dziwną, tajemniczą, białą plamę na skałach, która wyglądała jak pozostałość po jakimś stawie. Szczyt Ciemniaka przypominał mi bardzo Małołączniaka nie tylko pod względem tej samej wysokości, ale i charakteru tej góry. W tym momencie zadzwonił telefon. Właśnie umawiałem się z Grzegorzem i Asią, że spotkamy się na Małołaczniaku i tam pójdziemy razem. Musiałem zejść z powrotem do Małołączniaka z Ciemniaka, gdzie na nich miałem poczekać. Była godzina 12.45. Jako, że byłem umówiony z AdamemMiko o 16.00 dlatego podjąłem decyzję o zejściu z tego szczytu, bo do campingu trzeba było jeszcze iść około 3 i pół godziny.

Napisałem Grzegorzowi, że spotkamy się niżej, bo muszę już wracać. Zacząłem schodzić niebieskim szlakiem. Tuż pod szczytem spotkałem około 40-letnią kobietę, która szła na Giewont, ale pobłądziła nieco, a w tym momencie chmury zaczęły się robić coraz gęstsze. Zapytała, dokąd idę i tak zaczęliśmy schodzić razem. Szlak był bardzo stromy i nawet pojawiła się gładka płyta skalna, którą trzeba było zejść za pomocą łańcuchów. Tu zobaczyliśmy dużą jamę, której zrobiłem zdjęcia i za parę chwil byliśmy już na bardzo długim żlebie, którym podchodzili właśnie Grzegorz i Asia. Tu zatrzymaliśmy się w piątkę i podyskutowaliśmy. Wcześniej poprosiłem Grzegorza, aby kupił mi wodę na mieście, bo mi już się dawno skończyła. Właśnie w tym momencie mi ją wręczył. Po dłuższej chwili odpoczynku, ja i ta kobieta schodziliśmy niżej i po dłuższej wędrówce stwierdziła, że las jest strasznie długi, a jak tędy szła wydawało się jej, że ten odcinek jest krótszy.

Wtedy nad małym potoczkiem spotkaliśmy pewnego pana ze swoją żoną i jego pięknymi córkami, którzy pomylili drogę na Przełęcz w Grzybowcu, do której mieli tylko 30min., Ale poszli przypadkowo na Małołączniak, a wyglądali na bardzo zmęczonych, pomimo, że był to dopiero początek trasy i było już kilkanaście minut po drugiej. Pożegnaliśmy ich i powędrowaliśmy dalej do Przysłopiu Miętusiego, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę. Dalej poszliśmy niebieskim szlakiem do Drogi Pod Reglami, gdzie pożegnałem się z tą kobietą, ale wcześniej podyskutowaliśmy o niedzielnych turystach, bo przeszła tędy tak ładna dziewczyna i co najmniej nie tak ubrana, że raczej nic wspólnego z turystyką górską nie miała. Dowiedziałem się, że kobieta, z którą szedłem, następnego dnia idzie na Pielgrzymkę do Częstochowy, a po paru latach dopiero wyruszyła w góry, bo było jej wstyd, że jest miejscową, a nie zna żadnych szlaków.

Dalej w ciągu 45 min. doszedłem do Doliny Strążyska i szybko doszedłem do Campingu. Akurat zdążyłem na czas, bo za 10 min. Zadzwonił do minie AdamMiko i szukał mojego domku. Szybko się zameldował i zaczął kropić drobny deszcz. Powiedział, że bardzo miło przywitało go to Zakopane. Po krótkiej chwili i rozpakowaniu się poszliśmy do Doliny Strążyska - do skrzyżowania na Giewont. Później wróciliśmy do campingu, bo pora była już późna. W trakcie powrotu zamoczyłem nogi w przepływającym obok lodowym Potoku Strążyskim, ponieważ po całym dniu czułem, że stopy były już mocno odparzone. Po powrocie czekało nas jeszcze jedno poważne zadanie - musieliśmy znaleźć sklepy, w których będziemy zaopatrywać się przez najbliższe dwa tygodnie. Adam pokazał mi również od roku budowany tu dom lub hotel, tuż obok liceum sztuk plastycznych. Przyznam, że budowla jest jedyna w swoim rodzaju i drugiej takiej nigdzie nie znajdę.

Tego dnia, kiedy Grzegorz i Asia wracali z Ciemniaka do Doliny Strążyskiej złapała ich burza podczas, której piorun raził 3 osoby na Giewoncie. Nasi klubowicze doszli do domu szczęścliwie i nie przemokli, bo byli przygotowani na opady zabierając ze sobą peleryny.

Wczoraj dowiedzieliśmy się skąd można dojechać do Doliny Kościeliska, więc o 7.30 udaliśmy się na przystanek, z którego dojechaliśmy do naszej doliny. Zauważyliśmy, że Dolina Kościeliska ma całkiem inny charakter niż wczorajsza, Strążyska, bo już na samym początku po obu stronach rozciągały się ogromne polany, z których było widać Kamienistą i Błyszcz. Doszliśmy do Bramy Kontaka, która nieco przypominała Pieniny, a po chwili zetknęliśmy się z górską architekturą, bo zobaczyliśmy tu bacówkę i przydrożną kapliczkę. Słyszałem już wiele o Jaskini Mroźnej, więc szybko postanowiliśmy, że tam pójdziemy. Wydawało nam się, że będziemy tam tylko my, bo na szlaku było cicho, za to można tu było spotkać kamienie nieco inne niż wszędzie. W 10 min, czarnym szlakiem byliśmy już przed wejściem do jaskini i właśnie trafiliśmy na moment jej otwierania i uruchamiania agregatu prądotwórczego, za pomocą, którego oświetlano wnętrze tej jaskini.

Dowiedzieliśmy się od TOPR-owca, że jest to jedyna oświetlona elektrycznie jaskinia w całych Tatrach Polskich i że ma 480m długości. Nie szliśmy z przewodnikiem, bo ten człowiek, powiedział, że trasa jest jednoznaczna, nie ma żadnych rozgałęzień i nie można w niej zabłądzić. Zdjęcia w tej jaskini były możliwe tylko przy pomocy wyzwalacza i statywu, bo było tu sztuczne światło. Tak też zrobiliśmy. Na pierwsze wejście uzbierała się większa grupa turystów, ale ja szedłem powolnym krokiem, aby uchwycić to, co w niej najpiękniejsze. Na mnie wywarła duże wrażenie ta jaskinia, choć wiem, że są dużo większe i ładniejsze w całych Tatrach. Cena biletu: 3zł. Wyjście z jaskini było trochę dziwne, bo w dużej jamie były zawieszone metalowe drzwi i po 20 min wędrówce, w 7-mio stopniowej jaskini i sztucznym świetle, bezchmurne niebo i blask Słońca nieco nas oszałamiało.

Zejście do Doliny Kościeliskiej było przyjemne, bo prowadziło po drewnianych schodach, aż do samego końca. Tuż za wyjściem dostrzegliśmy ogromną jamę w pionowej ścianie wapiennej, do której nie można wejść bez pomocy lin i uprzęży. Po zejściu do doliny wielu turystów odpoczywało na wielkiej polanie z ławkami, ale my poszliśmy dalej i po paru minutach dotarliśmy do bardzo ciekawego źródła, którego wody spływały do Potoku Kościeliskiego. Źródło było jedyne w swoim rodzaju, bo wypływało bardzo szerokim, podwójnym strumieniem z wnętrza skał, a jego dno przybierało niebieski kolor. Podszedłem najbliżej jak się dało i zrobiłem zdjęcia jam, z których wypływało to źródło. Chwilę po tym potoku zauważyliśmy, że przebiega tędy żółty szlak, ale tylko w jedną stronę. Zaciekawiło nas, dlaczego tak jest. Poszliśmy dalej wzdłuż doliny, aż do momentu, w którym był drogowskaz do Wąwozu Kraków.

Wieczorem, poprzedniego dnia, oglądałem zdjęcia z tego wąwozu w przewodniku AdamaMiko, więc powiedziałem, że możemy pójść do niego. Tak też zrobiliśmy. Na początku chciałem tylko dojść do niego i wrócić, ale nie wiedzieliśmy, co jest dalej. Wąwóz był piękny, ale za chwilę dostrzegliśmy wielką jamę w skale, a tuż za nią drabinkę, po której trzeba było wejść na skałki ubezpieczone łańcuchami, za pomocą, których dotarliśmy do Smoczej Jamy. Były tutaj dwie możliwości przejścia szlaku: skałkami ubezpieczonymi łańcuchami lub tą jamą. AdamMiko poszedł zobaczyć jak wygląda przejście Smoczą Jamą, ale że tego dnia nie wzięliśmy latarki, to szybko musieliśmy zawrócić, bo AdamMiko potknął się tak mocno, że zdążył tylko zawisnąć na jednej ręce trzymając się łańcucha. W tym momencie ucierpiał jego aparat, bo uderzył o skały, ale na szczęście nic mu się nie stało. Wróciliśmy z tej jamy i weszliśmy drugą możliwością poprzez zabezpieczone skałki.

Kiedy weszliśmy już na sam ich szczyt zauważyliśmy wylot tej jamy. Po lewej stronie na samym szczycie skał były trzy duże, świerkowe schody, którymi weszliśmy, aby zobaczyć, do czego prowadzą i to, co zobaczyliśmy trochę nas zszokowało, bo były zakończone... przepaścią. Zeszliśmy już łagodnym stokiem do punktu, w którym zauważyliśmy, że ten szlak jest jednokierunkowy. Teraz pozostała nam Jaskinia Mylna. Wejście do niej było przyjemne i według drogowskazu można było do niej dotrzeć w 30min., Kiedy dotarliśmy do niej okazało się, że jej korytarze są bardzo zawiłe i mają parę małych wejść i wyjść. Niestety, dalej już nie weszliśmy, bo w jej wnętrzu zapadła całkowita ciemność, a tego dnia nie zabraliśmy ze sobą latarki. Chcieliśmy się przyłączyć do jakiejś grupy, ale ta przed nami była zbyt liczna, więc zeszliśmy z powrotem do Doliny Kościeliska.

Po powrocie udaliśmy się w stronę Schroniska na Hali Ornak, do którego jednak nie wstąpiliśmy i poszliśmy czarnym szlakiem, do Smreczyńskiego Stawu. Bardzo mi zależało na zobaczeniu tego stawu, bo dzień wcześniej usłyszałem od kobiety, z którą schodziłem z Małołączniaka, że kiedy tam była, ujrzała w jego wodach wspaniałe odbicie masywu Ornaka. Szybkim krokiem doszliśmy do tego stawu mijając piękny i stary korzeń oraz zmęczone podejściem kobiety. Po dotarciu nad Smreczyński Staw odpoczęliśmy i zobaczyliśmy, że ławki są tu ustawione całkiem jak na stadionie - w rzędach. Widok nie był pierwszej klasy, ale narzekać nie mogę, bo mimo wszystko mi się podobało. Jedynie AdamMiko powiedział, że jak się idzie do stawu to się powinno schodzić, a nie wchodzić pod górę.

Zauważyliśmy również, że ten staw jako jedyny z tych wielkopowierzchniowych jest strasznie brudny i zaniedbany, bo zarasta go wodna roślinność. Po odpoczynku i podziwianiu widoków zeszliśmy do Doliny Kościeliskiej i do Schroniska na Hali Ornak, gdzie posiedzieliśmy w pięknym miejscu otaczającym to schronisko. Tego dnia było bardzo ciepło, więc przybyły tu wielkie tłumy ludzi i nawet nic nie mogliśmy kupić w tym schronisku, bo kolejki były tu przeogromne. Dziwne było zachowanie niektórych ludzi, którzy przyszli tu ze swoimi pociechami w wózku, bo Dolina Kościeliska jest w większości wykładana śliskimi i wystającymi otoczakami, którymi przejazd wózkiem dla dziecka na pewno nie należał do najprzyjemniejszych. Jeździło tu także mnóstwo bryczek. Wróciliśmy szybko do miasta i po odpoczynku poszliśmy na Krupówki, aby uzupełnić nasz prowiant i zobaczyliśmy górala, za którym cały czas chodziła mała owieczka.

Wieczorem rozmawialiśmy na temat jak wydostać się z tego campingu tak, aby można było pójść na Rysy, a w późniejszym czasie na Orlą Perć.

Tego dnia postanowiliśmy, że wejdziemy na Kasprowy Wierch, przejdziemy na Kondracką Kopę, po czym AdamMiko wejdzie na Giewont i wrócimy do Doliny Strążyska. Wstaliśmy o 5.30 tak, aby jeszcze dojść do Kuźnic Drogą Pod Reglami. Już na samym początku, kiedy szliśmy do Bramy TPN-u przy Dolinie Strążyska, skąd dopiero mieliśmy wejść na Drogę Pod Reglami, musieliśmy poczekać na wielkie stado owiec, które właśnie przechodziło przez tą szosę do lasu. Dużo owiec było kulawych. Zrobiliśmy im zdjęcia i dalej poszliśmy już Drogą Pod Reglami. Po pięciu minutach zauważyliśmy, że z lasu wychodzi to samo stado owiec w sześciorzędzie, co wyglądało bardzo dziwnie i śmiesznie. Zatrzymały się na pobliskiej polanie - my również, żeby popatrzeć na nie. Idąc dalej pod reglami zatrzymaliśmy się pod Wielką Krokwią, i po dwudziestu minutach szliśmy już asfaltową drogą do Kuźnic.

Wydawało mi się, że do Kuźnic można zajść w 5-10min, dlatego jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem jak turyści wsiadają do busa jadącego właśnie w tym kierunku. Po dotarciu na miejsce poszliśmy zielonym szlakiem w stronę Kasprowego Wierchu, którego szczyt i górną stację wyciągu było widać już z dołu. Na samym początku było mnóstwo małych i pięknych kaskad. Od tego momentu przejeżdżał tędy samochód z ludźmi budujących nową kolejkę, co stawało się dla nas uciążliwe. Na pięć minut przed środkową stacją wyciągu pojadłem dorodnych jagód, które obrastały zbocza tego szlaku. Do środkowej stacji dotarliśmy w 45 min i widzieliśmy tą stację w trakcie rozbiórki. Po krótkim odpoczynku poszliśmy dalej i zauważyliśmy jak są budowane nowe słupy tej kolejki. Po prostu zostawiono konstrukcję starego słupa, na której zawieszono dźwig, za pomocą, którego wybudowano nowy, znacznie obszerniejszy i potężniejszy słup.

Dowiedzieliśmy się od budowniczych, że taką metodę użyto po raz pierwszy w Europie. W tym miejscu AdamMiko powiedział, że jesteśmy na wysokości około 1800 m.n.p.m., co nie było raczej możliwe ze względu na świerkowe lasy rosnące do wysokości 1350 m.n.p.m. Po minięciu dwóch takich słupów przeszliśmy ponad górną granicą lasu. Po dłuższym marszu wśród skał i kosodrzewiny znalazłem małą jamę, która wystarczyłaby na dwie osoby w razie ewentualnego deszczu. Wejście na Kasprowy Wierch 1987 m.n.p.m. było jeszcze długie i bardzo kręte, ale bez problemów zdobyliśmy jego szczyt po godzinie i 50 minutach. Na szczycie zrobiło się bardzo zimno i wiał bardzo silny wiatr, co stawało się nieznośne. Dlatego też usiedliśmy za większymi skałami i po zjedzeniu naszego pierwszego posiłku szybko poszliśmy w stronę Goryczkowej Czuby i Suchego Wierchu Kondrackiego, gdzie przez cały czas rozpościerał się wspaniały widok na słowacką Cichą Dolinę, nad którą były zawieszone dwie ogromne skały porośnięte żywo zieloną trawą.

Na Kasprowym Wierchu omawialiśmy jeszcze jak dojść do Orlej Perci i na Świnicę, bo wejście na Kasprowy było długie. Również tutaj pewna dziewczyna zapytała się nas jak zejść ze szczytu Kasprowego Wierchu. AdamMiko źle zrozumiał pytanie i zaczął jej tłumaczyć jak zejść do Świnicy, ale szybko się zrozumieliśmy i wytłumaczyliśmy jej to jak zejść z kopuły samego Kasprowego Wierchu, bo sami schodziliśmy w stronę Czerwonych Wierchów. Ze szczytu było jeszcze widać pozostałości z kolejki, które leżą tam do teraz i stawy na Hali Gąsienicowej. Trasa ze szczytu do Kondrackiej Kopy była przyjemna, bo szczyty tych poszczególnych gór były niedostępne i pozostało nam tylko trawersowanie tych gór. W szybkim tempie dostaliśmy się do Kondrackiej Kopy, na której ja już byłem pierwszego dnia, i nie szło nam się najlepiej, bo wejście cały czas odbywa się po sypkiej i piargowej ścieżce.

Na Przełęczy Pod Kondracką Kopą widzieliśmy chyba największe skrzyżowanie ścieżek górskich, bo stąd można było zejść w każdą stronę, co najmniej dwoma drogami. Na dole, na Przełęczy Kondrackiej, widzieliśmy już wielkie tłumy podążające na Giewont i to jak sam Giewont zbliżył się do nas (w tym czasie AdamMiko zdobył swój pierwszy dwutysięcznik - tak samo jak ja dnia pierwszego, - Kondracką Kopę). Jako, że zmęczenie dawało się nam we znaki postanowiliśmy, że zejdziemy do najwyższej przełęczy tuż przy Giewoncie i odpoczniemy. Stąd było widać piękny, zygzakowaty szlak z Przełęczy Pod Kondracką Kopą prowadzący do Schroniska na Hali Kondratowej. Na samej Przełęczy Kondrackiej było jak na plaży, więc od razu wiedzieliśmy, że będziemy stali w długiej kolejce. Tak też było. Najchętniej bym tam nie szedł, ale że AdamMiko wchodził tu pierwszy raz to musiałem iść z nim.

Przy pierwszych łańcuchach miałem nieciekawą przygodę z grubszym panem wspinającym się przede mną. Wyglądało to tak, jakby miał się zaraz pośliznąć i spaść na mnie. Ja raczej nie miałbym żadnych szans w starciu z nim i w razie ewentualnego upadku pociągnąłby parę osób za sobą. Ale za nami stała kobieta, która po zobaczeniu łańcuchów powiedziała: Po co ja tu wchodziłam? Na to inny z tłumu odpowiedział: Weszłaś i teraz nie masz odwrotu. Widzisz tą zakonnicę? Jak ona wejdzie to Ty też. I zrobiło się już śmiesznie na szlaku. Na szczycie Giewontu ujawnił się strach AdamaMiko, który wolał pozostać na środku wierzchołka. Na szczycie nie można było czekać ani na chwilę, bo kolejka do zejścia robiła się okropnie długa. Zejście było już tak łatwe, że nie trzeba było używać łańcuchów. Jednak przed nami szła inna kobieta, która spowalniała strasznie tłum czekający w kolejce do zejścia, bo najwidoczniej to były jej pierwsze łańcuchy na szlaku w życiu.

Zejście do Przełęczy Kondrackiej było nawet przyjemne, ale powykrzywiane, wyślizgane i nierównomierne schody sprowadzające do Doliny Strążyska, którymi trzeba było schodzić półtora godziny były wręcz okropne, bo po 5-ciogodzinnej wędrówce strasznie obciążały stopy i powstawały odparzenia. Na szlaku, kiedy znaleźliśmy się poniżej górnej granicy lasu, przede mną szła grubsza dziewczyna, która stanęła na świerkowej bali przysypanej ziemią i upadła wyciągając dwie nogi przed siebie. Prawie bym wpadł na nią, bo stało się to bardzo szybko i niespodziewanie. Tuż przy Dolinie Strążyska napełniliśmy nasze butelki wodą z Grzybowieckiego Potoku. Po powrocie AdamMiko wyszedł do przycampingowej restauracji Żabi Dwór, po czym poszliśmy na Krupówki, aby zjeść pierwsza pizzę podczas tego zjazdu w pizzerii Pizza Viata na ulicy Krupówki 2. Przyznam, że wybór mieli ogromny, bo serwowali aż 63 rodzaje pizzy i to w przystępnej cenie. Nawet ciasto gnietli na miejscu. Najedliśmy się do syta i wróciliśmy do naszego domku.

Jest 4.00 rano. Silny podmuch wiatru otworzył jedno skrzydło naszego okna w campingu i wszystkie rzeczy AdamaMiko, które leżały na parapecie spadły dodając huku temu zdarzeniu. Szybko zerwaliśmy się na nogi i zobaczyliśmy co się stało. Nieco wkurzony AdamMiko taką pobudką wstał i zamknął te okno z trzaskiem i poszedł się położyć spać. Kiedy wtawaliśmy, aby udać się na szlaki tatrzańskie, AdamMiko pozbierał swoje rzeczy i zaczęliśmy przygotowania do wyprawy.

Tego dnia postanowiliśmy, że będzie to dzień odpoczynku i wejdziemy tylko na Grzesia 1653 m.n.p.m. Do Doliny Chochołowskiej musieliśmy dojechać busem, bo znajdowała się 15 kilometrów od nas. Wejście do Doliny Chochołowskiej było osobno płatne, bo ta dolina należy do Wspólnoty Leśnej 8 Wsi w Witowie i bilet z Tatrzańskiego Parku Narodowego jest nieważny. Chwilę po przekroczeniu bramki zobaczyliśmy pierwszy punkt rowerowy, gdzie można wypożyczyć rower za 9zł i przejechać całą dolinę mającą długość 7,5km. Pomysł od razu mi się spodobał, bo równolegle z tymi rowerami jeździła tu regularna kolejka traktorowa, która zanieczyszczała powietrze. Chwilę później ujrzeliśmy pionowe skałki, takie same jak w Ojcowskim Parku Narodowym, tylko obok tych skał płynął jeszcze Potok Chochołowski, co dodawało uroku temu miejscu. Nieco wyżej znajdowało się dużo drewnianych domków, a na wprost siebie mieliśmy wspaniałe widoki na Wołowiec i Rakoń.

W miejscu gdzie rozległe polany po obu stronach drogi zamieniały się powoli w lasy trafiliśmy na drugi owczy korek. Naszą szosą podążał baca ze swoim stadem owiec. Jedna owca nawet stanęła i zajrzała do obiektywu AdamaMiko. W tym stadzie było zdecydowanie mniej kulawych owiec niż dnia drugiego. Po godzinie i 20 min dotarliśmy do Schroniska na Polanie Chochołowskiej. Cisza i spokój tego miejsca mnie urzekła. Zatrzymaliśmy się na dłużej. AdamMiko wziął tu ryż z jagodami i śmietaną, a ja zupę mleczną. Po zjedzeniu schroniskowych posiłków ruszyliśmy bardzo szybkim krokiem na Grzesia. Po 10min. Napełniliśmy nasze butelki wodą z Bobrowieckiego Potoku. Od tego momentu szliśmy tak szybko, że wyprzedzaliśmy wszystkich na szlaku. Dokładnie w połowie drogi zatrzymaliśmy się, aby odpocząć i prawie przechodziła tędy para w średnim wieku. Kobieta zapytała się nas czy nie bolą nas nogi. Po krótszym odpoczynku zniknęli nam za zakrętem, ale szybko nadrobiliśmy straty i wyprzedziliśmy ich.

W godzinę i parę minut osiągnęliśmy szczyt Grzesia 1653 m.n.p.m. na którym były tylko dwa, wielkie drewniane krzyże. Na szczycie nawet nie było tablicy informującej, że stoimy właśnie na Grzesiu. Stąd widzieliśmy bardzo skalisty Bobrowiec i jego skalne Mnichy. Po dłuższym posiedzeniu patrzyliśmy w stronę Rakonia i powiedzieliśmy, że w sumie to jeszcze można by tam było pójść. Po cichu powiedziałem, że do Wołowca jest tylko 45 min więc i tam by można było zajść. Wtedy AdamMiko powiedział. Pier... Rakoń, idziemy na Wołowiec tylko nie chciałem mówić tego głośno. Z Rakonia poszliśmy tak szybko że po 6 min Grześ był taki malutki, aż się sami zdziwiliśmy. Na Grzesiu było napisane, że do Rakonia dojdziemy w 1h, ale jakoś tego dnia mieliśmy dużo sił i doszliśmy tam w zaledwie 35min. Szczyt Rakonia nam się spodobał ze względu na jego żywo zielone trawy, jak i oznakowania słowackie, których jedynie możemy pozazdrościć. Od razu wiedzieliśmy na jakim szczycie jesteśmy, ile ma wysokości i gdzie z niego można pójść.

Były tu nawet podane numery alarmowe. AdamMiko powiesił wcześniej na tym drogowskazie swój prowiant i zrobiliśmy serię zdjęć temu oznakowaniu zapominając całkiem o jego reklamówce. Z Rakonia ruszyliśmy na Przełęcz Pod Wołowcem. Tam odpoczęliśmy na 20min. Z tej Przełęczy według drogowskazu szło się na szczyt Wołowca 2064 m.n.p.m. 30min, ale nam to się udało w niecałe 15min. Tutaj spotkałem starszą panią, z którą minąłem się jeszcze trzy razy na szlaku. Drogowskaz na szczycie Wołowca był równie piękny co na Rakoniu. Było stąd widać Rohackie i Jamnickie Stawy. Chciałem poczekać, aż wyjdzie Słońce zza chmur, aby stawy przybrały niebieską barwę, ale się nie doczekałem. Dowiedzieliśmy się, że można w nich się kąpać, co nie ucieszyło mnie za bardzo, bo jakby nie patrząc jest to świadome niszczenie piękna Słowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego.

Równocześnie z wejściem na Wołowiec AdamMiko pobił swój dotychczasowy rekord wysokości z 2005 na 2064 m.n.p.m. Ze szczytu było również widać Ostry Rohac, który miał podwójny wierzchołek i wyglądał na trudny szczyt z łańcuchami. Podczas zejścia z Wołowca wiał silny wiatr i minąłem panią, którą mijałem dwukrotnie podczas podejścia na niego: raz na przełęczy, a drugi w połowie drogi na szczyt. Na Przełęczy Pod Wołowcem ruszyliśmy zielonym szlakiem do Doliny Chochołowskiej. Cała droga była wykładana kamiennymi schodami, ale było ich tak dużo, że odparzały się nam stopy. Po półtora godzinie schodzenia zatrzymaliśmy się na Wyżnej Polanie Chochołowskiej, gdzie usiedliśmy na kamieniach i spotkaliśmy rodzinę udającą się na Wołowiec. AdamMiko zapytał się ich, czy mamy jeszcze dużo tych kamieni przed sobą. Jeden z nich odpowiedział, że dużo, na to AdamMiko powiedział, że oni też.

Ten pan dopowiedział, że po przejściu tych kamieni jest jeszcze gorzej, co dało nam do myślenia, bo nogi parzyły nas już mocno, a do schroniska pozostała, co najmniej jeszcze godzina marszu. Po przejściu znacznej części lasu i tego gorszego odcinka z kamieniami wdeptanymi w ziemię, AdamMiko miał już nadzieję, że za zakrętem to już koniec szlaku. Kiedy zza zakrętu wyłonił się dobry kilometr drogi leśnej AdamMiko powiedział: To jest kur... przegięcie, rzucił swój prowiant pod drzewo i usiadł na trawie. Z tej akcji śmialiśmy się dobre parę minut. Po tym "przegięciu" doszliśmy jakoś do schroniska mijając w lesie jeszcze piękną skałę pękniętą na pół, w której szczelinie rósł kilkuletni świerk. Po przybyciu do schroniska odpoczęliśmy dłużej - a raczej nasze stopy - i ruszyliśmy dalej w dół Doliny Chochołowskiej. Teraz zebrało się mnóstwo ludzi. Były tu tłumy. Wtedy od samego schroniska szło z nami pewne małżeństwo.

Mąż tej dziewczyny wypożyczył rower dla ich dwojga, ale ona najwyraźniej nie chciała jechać rowerem i odmówiła. W dół doliny zeszła o własnych siłach, podczas gdy jej mąż zjechał sobie rowerem. Tempo miała bardzo dobre, bo na przemian wyprzedzaliśmy ja, a ona nas. Przejeżdżało tędy bardzo dużo bryczek. Na samym końcu dziewczyna odpowiedziała, że strasznie ją bolą nogi i nareszcie że to już koniec. Po powrocie do domu zadzwonił do mnie Noel i poinformował mnie, że po 5.00 rano już będzie na miejscu ze swoją siostrą - Ewą. Zapytał mnie gdzie to jutro idziemy. Odpowiedziałem, że w planach mamy Kościelec. Ucieszył się bardzo, bo on, tak jak i my, miał ten sam pomysł. Więc szybko się ugadaliśmy i czekaliśmy na jego przyjazd. A miał to być luźny dzień...

Wstałem już o 5.00 rano, ale wyszedłem przez dwór do łazienki, dopiero o 5.37, kiedy moim oczom ukazali się Noel i Ewa. Chyba tradycją tego zjazdu było to, że kiedy przyjeżdżała nowa osoba to niebo się chmurzyło. Tym razem też tak było. O dziwo wcale ich nie poznałem, ale Noel za to bardzo szybko mnie rozpoznał. Teraz musieliśmy czekać do 6.00 rano, aż nasza gospodyni wstanie. Kiedy już wstała, udostępniła kuchnię, jak co dnia, a Noel i Ewa poszli się zameldować. O dziwo nie zgodziła się na namiot i zapisała ich do domku "Sosna", który znajdował się o dwa domki dalej od naszego o nazwie "Granaty". Kiedy weszliśmy do ich domku, stwierdziliśmy, że wygląda jak tureckie więzienie, bo jego wymiary wynosiły 2 na 2 metry, i miejsca było naprawdę mało. Noel zdecydował, że w domku zostanie na 3 dni wraz z Ewą, a kiedy ona pojedzie to on przejdzie do namiotu. No i obowiązkowo musieliśmy powiedzieć mu, że przywiózł nam deszcz.

Od momentu przyjazdu Noela i Ewy zdecydowaliśmy się na Tatry Wysokie. Na pierwszy ogień wybraliśmy Kościelca. Na początku musieliśmy dojechać do Kuźnic, z czym nie było najmniejszego problemu. Dalej ruszyliśmy przez Boczań niebieskim szlakiem, którego później znienawidziliśmy. Szlak przebiegał w większości po północnych stokach Boczania, a wtedy wiatr wiał właśnie z północy i był bardzo nieznośny. AdamMiko i Ewa musieli aż ubrać kaptur na głowę. Kiedy byliśmy już blisko polan koło Murowańca dostrzegliśmy przecinające chmury Kościelca dokładnie w połowie - tuż nad Karbem. Po wędrówce w zimnym i nieznośnym wietrze usiedliśmy w środku Schroniska Murowaniec. AdamMiko i Noel wzięli po piwie i szarlotce, a ja i Ewa po zupie mlecznej, bo zauważyłem ją na jadłospisie i obowiązkowo musiałem jej spróbować, bo właśnie byłem w trakcie tworzenia rankingu zup mlecznych w tatrzańskich schroniskach.

Dotychczas w jakości i ilości prowadziło Schronisko w Dolinie Chochołowskiej, ale od teraz pierwsze miejsce zdobył u mnie Murowaniec. Ewa chyba też lubiła zupy mleczne, bo bez zastanowienia wzięła ją razem ze mną. Wszystko, co dobre szybko się kończy i już przyszedł czas na nas. Wiedzieliśmy, że nie damy rady wejść na szczyt Kościelca, bo było strasznie mglisto i później zaczęło nawet drobno padać. Dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy na Karb i zobaczymy jak się sytuacja miewa. W schronisku usłyszeliśmy teorię o ciśnieniu i chmurach, która niestety się sprawdziła. Noel sprawdzał pogodę w swojej komórce i pisało, że jest... 32 stopnie na Kasprowym Wierchu. Jak się dwa dni później dowiedzieliśmy... Noel zapomniał odświeżyć strony. Na Karbie wiał bardzo silny i porywisty wiatr. Wszedłem w tym momencie na skałkę, aby zrobić zdjęcie, ale w tym momencie tak zawiało, że miałem problem z utrzymaniem równowagi i miałem chwilę zwątpienia czy z niej zaraz nie spadnę.

Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Na Karbie zrobiliśmy sobie zdjęcia i musieliśmy szybko zejść do Doliny Gąsienicowej koło Zielonego i Stawu Kurtkowca czarnym szlakiem. Od tego momentu zaczął padać drobny deszcz na stałe. Po przejściu obok tych stawów, kiedy zostało nam jakieś 20min do schroniska, zobaczyliśmy trzech ludzi ubranych w dziwne stroje przeciwdeszczowe, które przypominały nam Gwiezdne Wojny. Dlatego zrobiliśmy bez zastanowienia większą serię zdjęć. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Schronisku Murowaniec i czekał nas jeszcze powrót przez Jaworzynkę, do której odgałęział się żółty szlak z Boczania. Zejście do Doliny Jaworzynki było znacznie bardziej strome, a że padał w tym momencie deszcz było bardzo ślisko. Tutaj zauważyłem płotki przeciwlawinowe, którym zrobiłem zdjęcia. W Kuźnicach byliśmy całkowicie wykończeni tym hamowaniem na śliskich kamieniach. I tak zachciało nam się jedzenia w restauracji.

Poszliśmy do najbliższej pizzerii pod Wielką Krokwią i ujrzeliśmy napis "Z powodu awarii pieca dzisiaj pizzy nie wydajemy". Ale było nasze zdziwienie jak zobaczyliśmy ten napis. No cóż mieliśmy również wstąpić do restauracji, w której jedzą słynni ludzie gór, ale ceny były odrażające. Znajdowała się tuż przy rondzie Kuźnickim. Tak, więc szukaliśmy innej restauracji w Zakopanem. Tak szukaliśmy, że aż pobłądziliśmy. Co chwilę pojawiał się nam plakat "Dominium - Krupówki 51 - Pizza". AdamMiko powiedział, że jeśli zobaczy jeszcze jeden taki plakat, to zje go w całości. Chwilę później zauważyliśmy dom przeznaczony do rozbiórki, bo była to rażąca samowola budowlana i jakaś starsza kobieta zaproponowała nam pracę za 5zł/godzinę przy wynoszeniu drewna z tego domu. Od razu odmówiliśmy i zmęczeni poszliśmy dalej. Po Zakopanem chodziliśmy ponad godzinę i tak dotarliśmy do restauracji "Żabi Dwór", która znajdowała się... tuż pod naszym campingiem. Wzięliśmy smaczny obiad za 15zł, do którego dawali piwo za frajer.

Była to trzecia co do najdłuższej wędrówki podczas naszego zjazdu, ale widokami ustępowała tylko Małej Wysokiej i Dolinie Białego, którą to szliśmy dnia dziewiątego. Dzień wcześniej zorientowaliśmy się, że o 6.10 odjeżdża PKS do Palenicy Białczańskiej, z której to mieliśmy ruszyć do Morskiego Oka. Tak więc będąc tu pierwszy raz natknęliśmy się na nielegalnych przewoźników, z których usług skorzystaliśmy, bo nasi klubowicze nie zdążyli na czas i musieliśmy jechać jakimś busem. Idąc w stronę dworca PKS usłyszeliśmy, że jeden z panów przy busach woła "Morskie Oko, Łysa Polana" więc bez zastanowienia zaraz wsiedliśmy w czwórkę do jego busa. Nie wiedzieliśmy, że będzie on czekał, aż uzbiera cały autobus chętnych. Takim sposobem straciliśmy pół godziny czasu. Po przyjeździe do Palenicy Białczańskiej bardzo szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę Morskiego Oka.

Kiedy dotarliśmy nad Wodogrzmoty Mickiewicza stanęliśmy na moście i zrobiliśmy ciekawe zdjęcie, bo promienie słoneczne padały ze wschodniej strony rzucając nasze cienie na gładką ścianę skalną. Stanęliśmy w równych odstępach, tak aby na cieniu rzucanym przez most widniały tylko cztery sylwetki. Obowiązkowo zrobiliśmy temu cieniowi zdjęcie. Po dotarciu nad Morskie Oko, robiłem mu mnóstwo zdjęć, bo był to mój pierwszy tatrzański staw w pełnej okazałości przy bezchmurnej pogodzie. Po serii zdjęć weszliśmy do środka schroniska i zamówiliśmy standardowo już szarlotki, a ja zupę mleczną, bo w końcu tworzyłem dalej mój ranking. Teraz Murowaniec stracił pozycję lidera i zdobyło je Schronisko nad Morskim Okiem. Zupa była pyszna i tylko tutaj osobno podają płatki i gorące mleko. Dodam, że siedzieliśmy w kącie, w oszklonej sali schroniskowej, w którym siedzieli słynni ludzie gór.

Widok z tego miejsca był piorunujący, bo za oknem widzieliśmy całe Morskie Oko i Mięguszowieckie Szczyty. Po odpoczynku i naszym pierwszym śniadaniu ruszyliśmy żółtym szlakiem na Szpiglasową Przełęcz, do której według drogowskazu było 2h 25min. Po godzinie marszu musieliśmy się zatrzymać na większym kamieniu bo Noel i Adam Miko zrobili sobie właśnie śniadanie. Rzeczywiście tutejsza skała była idealnym miejscem na stół. Ja i Ewa wolnym krokiem podążyliśmy dalej, tak aby mogli nas dogonić. Kolana Ewy miały się coraz gorzej, bo wyraźnie zwalniała kroku. Sam szlak był bardzo kręty i mieliśmy okazję podziwiać wspinaczkę trzech taterników zdobywających Mnicha. Kiedy dotarliśmy do Przełęczy Szpiglasowej naszym oczom ukazało się całe pasmo Orlej Perci i Świnica w pięknych i wyraźnych kolorach. Teraz mieliśmy jeszcze jeden cel: zdobyć Szpiglasowy Wierch 2172 m.n.p.m.

Wejście na niego nie było trudne, ale widoki z niego są chyba najlepsze w całych Tarach polskich. Byliśmy właśnie na pierwszym szczycie graniowym i wywarło to na nas ogromne wrażenie. Mieliśmy tu widok na wspaniałą Dolinę Pięciu Stawów i jej Czarny i Wielki Staw Polski, które ze szczytu przybierały turkusowy, a wręcz rajski kolor. Teraz mieliśmy zejść z tego Wierchu, ale już na samym początku straciłem szlak, choć tym co szedłem też bym doszedł, ale szedł bym nad przepaścią. Kiedy doszliśmy do Przełęczy Szpiglasowej zaczęliśmy schodzić żółtym szlakiem do Doliny Pięciu Stawów. Od przełęczy ciągnęło się łańcuchowe zejście. Nie było trudne, ale w jednym momencie była większa szczelina w skale, ubezpieczona łańcuchem, w której nie szło się najlepiej. Po przejściu tego etapu, zejście było już bardzo łatwe, bo odbywało się po kamiennych schodach, ale niestety było tak strome, że szybko przemęczały się kolana.

Od tego momentu przyspieszyłem nieco kroku i sfotografowałem tu piękną siódemkę kwitnących różeńców górskich. Ten kwiat ma dla mnie szczególną wartość, dlatego go zauważyłem od razu. Droga do Doliny Pięciu Stawów wydłużała się bardzo, bo szlak prowadził ogromnym zygzakiem, dzięki czemu stromizma się zmniejszyła. Po dojściu do Doliny Pięciu Stawów usiadłem na trawie idealnie między Czarnym i Wielkim Polskim Stawem. Miejsce to było szczególne nie tylko ze względu na widoki, ale na to, że trafiłem na szeroki głaz, który wystawał z trawy i posłużył mi za wygodne oparcie. Zatrzymałem się tu na dłużej i zjadłem tu połówkę chleba. Teraz dołączyli do mnie Noel, Ewa i AdamMiko. Tutaj wpadliśmy na pomysł, że zrobimy sobie spaghetti w domku. Ewę tak bolały kolana, że musiała zrezygnować z dalszej wędrówki i samotnie poszła w kierunku Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, skąd miała dojść do Wodogrzmotów Mickiewicza i dalej do Palenicy Białczańskiej, z której miała pojechać do domu.

Po odpoczynku ruszyliśmy dalej na Zawrat. Naszym oczom ukazał się Zadni Staw Polski, który wyglądał jakby ze wszystkich stron zawitały do niego lawiny kamienne. Ten staw ze wszystkich stron jest otoczony bardzo grubą warstwą kamieni, przez co bardzo różnił się od wszystkich, które dotychczas mieliśmy okazję zobaczyć. Po zdobyciu Przełęczy Zawrat od razu można było zobaczyć, że jest to miejsce, w którym giną ludzie, bo widzieliśmy, krzyż i figurkę Matki Boskiej. Ogółem mówiąc to miejsce wyglądało bardzo złowieszczo, ze swoim żlebem po północnej stronie. Teraz mieliśmy iść czerwonym szlakiem na Świnicę, ale po 10 minutach marszu zatrzymaliśmy się na przewężeniu szlaku. Tu usiadłem na dużej skale nad przepaścią, a reszta po drugiej stronie na ścieżce. Wtedy przechodził obok nas pan, który miał zwykły plecak szkolny zapinany na podwójny zamek. Widocznie ciężkie rzeczy miał u góry, bo kiedy przechodził obok AdamaMiko ten otworzył się i w przepaść spadł termos, półtora litrowa woda mineralna i reklamówka.

Termos leciał dobre 10 sekund i miałem okazję zobaczyć jego cały lot. Kiedy spadł odbił się od ogromnej skarpy i zaczął wirować z szybkimi obrotami znikając gdzieś za skałami. Woda mineralna, która wypadła jakieś dwie sekundy później po termosie, wybuchła w zderzeniu ze skałą. Reklamówka leciała jeszcze długo bo była pusta. Teraz to się wystraszyliśmy na dobre, ponieważ szliśmy na Świnicę i Noel poopowiadał nam o jej łańcuchach i przepaściach, o których wiedział z innych wypraw swoich kolegów. W tym szczególnym i pamiętnym dla nas miejscu wiele ludzi mówiło: "Dobrze, że nie jestem tym termosem". Kiedy dotarliśmy do łańcuchów na Świnicy, zaczęły się ogromne korki, bo szlak był wąski i można było iść tylko gęsiego. Musieliśmy tu przysiąść na dłużej, ponieważ przepuszczaliśmy schodzących tutaj ludzi. Postanowiliśmy, że każdego z nich zapytamy: "Daleko jeszcze?". I takim sposobem poznaliśmy opinię 40 ludzi.

Opinie były naprawdę rozbieżne, więc pozostało nam sprawdzić, która była prawdziwa. W trakcie wędrówki trafiliśmy na nieciekawy komin ubezpieczony łańcuchami, ale mimo wszystko było trochę trudniej, bo nie było gdzie nogi postawić. Jak to Noel mówił, trzeba było mocno zaufać tym łańcuchom. Od tego momentu mijaliśmy się z 50-cio osobową wycieczką z Anglii, która miała cały sprzęt taki jak hełmy, karabinki, niektórzy liny i plecaki wspinaczkowe. Wyglądali co najmniej dziwnie na tym szlaku, ale wiadomo, że to wycieczka obcokrajowa, więc dostali informacje, że ta góra jest niebezpieczna i trudna. Sam szczyt zdobyliśmy po godzinie, i podziwialiśmy przepiękne widoki. Musieliśmy przepuszczać innych ludzi, bo jak to ze szczytami graniowymi bywało - mogło na nim usiąść zaledwie 20 osób, a ruch był bardzo duży na tym szlaku. Ze Świnicy trzeba było zejść tym samym szlakiem, a później zgubiliśmy szlak, który prowadził w stronę Kasprowego Wierchu.

Musieliśmy go odszukać i po jego znalezieniu, zaczęła się kolejna przygoda z łańcuchami. Po pięciu minutach schodzenia było dwumetrowe zejście szlakiem z łańcuchem i tuż obok szczeliną bez łańcucha. Wybrałem tą drugą opcję bo nie wyglądała strasznie. W tym momencie AdamMiko i Noel trochę byli oburzeni, że zszedłem ze szlaku, ale naprawdę tam nie było niebezpiecznie, tak żebym mógł gdzieś spaść. Przed nami szedł chłopak z dziewczyną, którzy nie popisali się zbytnio ostrożnością i rozwagą. Najpierw wyprzedził nas po gładkiej płycie mówiąc do swojej dziewczyny: "Ufam swojemu Vibramowi". Na szczęście się nie pośliznął. Chwilę później położył się na gładkiej płycie i chwycił się łańcuchów i kazał tej dziewczynie zrobić zdjęcie. Później straciliśmy ich z pola widzenia. Przy schodzeniu ze szczytu powiedziałem, że mają być tylko dwa odcinki z łańcuchami, a jak się okazało były cztery takie momenty. Teraz trawersowaliśmy Wysokie Turnie i Pośrednie Turnie, z których zobaczyliśmy potęgę Świnicy i w oddali Krywań.

Również tu zobaczyliśmy, że te dwa szczyty są na okładce przewodnika górskiego, który miał AdamMiko w campingu. Między Pośrednimi Turniami i Beskidem zrobiliśmy krótki postój i zastanawialiśmy się czy iść dalej na Kasprowy Wierch, bo przed nim było zejście do Hali Gąsienicowej, które oznaczało drogę przez Boczań. Bliżej i wygodniej mieliśmy chyba z Kasprowego do Kuźnic, bo można było pojechać busem do miasta. Tak też zrobiliśmy. Zdobyliśmy szczyt Kasprowego Wierchu i zobaczyliśmy, że jest czynna kolejka krzesełkowa. Podeszliśmy i dowiedzieliśmy się, że to tylko przegląd techniczny i musieliśmy schodzić. Nogi nas strasznie piekły. Noel i AdamMiko zaczęli zbiegać ze szlaku w szybkim tempie.

Noel, kiedy skrócił szlak przechodząc niedozwoloną, ale krótszą ścieżką, ktoś z tłumu krzyczał: szczur, szczur! Myślałem, że AdamMiko i Noel są daleko przede mną, ale kiedy spotkałem ich przy środkowej stacji kolejki linowej Kasprowy Wierch to dowiedziałem się, że byłem nie daleko za nimi, mimo tego że ja nie zbiegałem ze szczytu. Poniżej tej stacji, w której pracowali Niemcy lub ludzie mówiący po niemiecku, zaczęliśmy już wszyscy zbiegać w lesie, bo Noel poganiał AdamaMiko słowem "Piwo". Kiedy dotarliśmy do Kuźnic usiedliśmy pod parasolami i chłopcy wzięli piwo, a ja starym zwyczajem włoskiego loda. Dowiedzieliśmy, się że Ewa szła bardzo wolno ze względu na ból kolan i nie ma jej jeszcze w domu. Całkowicie wykończeni pojechaliśmy busem na Krupówki, gdzie wyglądaliśmy inaczej niż reszta. Weszliśmy do sklepu Społem, a kiedy Noel stanął w kolejce do kasy, zadzwonił jego telefon z rosyjskim hymnem, który grał bardzo głośno.

Wtedy pewna, miła pani bardzo się uśmiała, a kiedy powiedział, że trawersuje grań Społem nie umiała wytrzymać ze śmiechu. Jako, że trzeba było zejść po 6 schodach z poręczą, udawaliśmy, że ta poręcz to świnickie łańcuchy. Całkowicie wykończeni po 13 godzinach marszu, wieczorem zrobiliśmy to wymarzone spaghetti Niestety mięso mielone, które kupiliśmy w Społem było jakieś dziwne i po prostu nie wyszło. Musieliśmy je wyrzucić. Za to najedliśmy się makaronem i sosem do syta, bo oprócz mnie wszyscy pozostawili resztki na talerzu. Tego dnia poszliśmy jeszcze na Krupówki, gdzie zrzuciliśmy się na karty do gry, aby mieć co robić przez długie wieczory, które i tak zniknęły za dwa dni na świetlicy.

Po wczorajszym dniu byliśmy całkowicie zmęczeni. Do tego doskwierał nam upał, przy którym szybko się męczyliśmy. Tego dnia postanowiliśmy, że zdobędziemy Kościelec, który był za mgłą i deszczem dwa dni temu. Nasza przygoda rozpoczęła się już na Boczaniu, bo wycisnął z nas resztki sił, po dniu wczorajszym. Do Murowańca dowlekliśmy się jakoś niepewnie. Tutaj kupiliśmy PowerRade"a żeby postawił nas na nogi. Poszliśmy więc nad Czarny Staw Gąsienicowy, gdzie przyglądaliśmy się dziewczynom plażującym nad tym stawem. Dalej szło się już dużo lepiej mimo, że było to strome podeście na Karb. Tutaj spytaliśmy się eksperta o poziom trudności Kościelca i usłyszeliśmy, że jest łatwo. Następnie zapytaliśmy amatora, który powiedział, że jest trudno. Tak więc mieliśmy dwie skrajne opinie i jak łatwo się domyśleć wyciągnęliśmy średnią z tych opinii. Tutaj spotkaliśmy również dziewczynę między skałami, która czekała na swoich znajomych idących na Kościelec.

Początek był łatwy. Po kilku minutach dotarliśmy do pierwszego kominka. Nie był trudny, ale widzieliśmy tuż obok niego zielony znicz, który dawał do myślenia. Zastanawiało nas tylko jak zejdziemy z tego kominka, bo wejście od połowy było trochę trudniejsze i nie było gdzie zahaczyć stopy. Dodatkowo wyżej, znajdowała się wielka płyta skalna, na której właśnie przechodziło trzech mocno przestraszonych turystów. Myśleliśmy, że tam jest tak trudno, ale po dotarciu na miejsce, ta płyta okazała się łatwa. Ciągle martwiliśmy się o zejście bo wyglądało nieciekawie. Kiedy dotarliśmy do drugiego kominka, zadzwonił telefon Noela. Po wejściu na szczyt tego kominka powiedział, że wisi nad przepaścią, niech zadzwoni później. Wejście na szczyt okazało się łatwe, a widoki nam to wynagrodziły. Jednak po chwili na wschodniej ścianie zauważyliśmy dwa czerwone hełmy - właśnie wspinały się dwie osoby na wschodniej ścianie Kościelca przy pomocy liny.

Kiedy jeden z nich zdobył szczyt, przywiązał linę od wielkiej skały i asekurował tego drugiego. Przeszedłem do nich, aby zrobić zdjęcie całego szczytu Kościelca i wróciłem, bo nasi już zaczęli schodzić. Zejście okazało się dużo łatwiejsze niż wejście. Schodziło się przyjemnie i kolejno pokonywaliśmy wszystkie trudniejsze przeszkody, które na początku wydawały nam się nie do przejścia z powrotem. Płyta, której się tak obawialiśmy była całkiem przyjemna, bo były w niej wycięte małe dziury, na których można było zaczepić stopę, a sama płyta była zakończona odstającym zrębowym tworem skalnym. Schodząc tą płytą Noel miał postawić ostatni krok, ale nie wyczuł pod sobą żadnej skałki. Zapytał więc czy ma coś pod nogami. Na to Adam Miko odpowiedział bardzo optymistycznie: NIE. I jakoś zszedł. Pierwszy kominek też o dziwo stał się łatwy, bo znaleźliśmy punkty zaczepienia i nie było tak strasznie jak to się wydawało na początku. Teraz powtórzyliśmy czarny szlak do Murowańca między Zielonym Stawem a Kurtkowcem i Noel znowu zaczął poganiać AdamaMiko słowem Piwo.

Pod Schroniskiem napili się piwa, ale AdamMiko założył się z Noelem o drugie piwo o to, który szczyt jest Kościelcem, bo AdamMiko pokazywał gdzieś na Świnicę i był przekonany, że to jest Kościelec. Noel od razu wygrał zakład. Potwierdzenie mieliśmy od starszego pana, który przysłuchiwał się naszemu zakładowi i pokazał nam prawdziwego Koscielca, którego wskazał wcześniej Noel. Przy schronisku również AdamMiko i Noel zaczęli prowadzić rozmowę o chinkach. Dlatego zaraz wspomniała mi się Belissima. Teraz czekał nas najgorszy powrót. Oczywiście przez Boczań, który wykończył nas już na początku dnia. Na tej górze szliśmy całkowicie zmęczeni. Wtedy AdamMiko nie umiał wytrzymać bo chciało mu się sikać i wszedł do kosodrzewiny i stwierdził, ze jest tam damski WC bo leżały tam 3 chusteczki i jedna podpaska. Noelowi ewidentnie spieszyło się na to piwo, bo znowu zaczął zbiegać ze szczytu, a kiedy dotarł do Kuźnic położył się na murku tuż przed sztucznym, kuźnickim wodospadem.

Oczywiście musieliśmy skomentować kolejne wejście i zejście Boczaniem, ponieważ zawsze wykańczało nas bardziej niż jakikolwiek dwutysięcznik. Po zejściu poszliśmy szybko na busa i spotkaliśmy w nim turystów z Poronina, którzy też zdobywali Kościelca tego dnia. Po przyjeździe do miasta, poszliśmy na Krupówki do restauracji gdzie zamówiliśmy kebab z kury. AdamMiko powiedział tej obsługującej, że coś tu klimatyzacja nie działa i jak ona tam może wytrzymać 8 godzin. Ona na to odpowiedziała, że pracuje tu 16 godzin! Siedzieliśmy przy stole, na którym stała fajka wodna, która zaraz przypomniała mi nasz drugi klubowy zjazd na Babiej Górze, kiedy to Mucha wniósł taką samą, aby zapalić jabłkową tabakę na jej szczycie o wschodzie Słońca. Kiedy AdamMiko jadł swój kebab, po chwili zapytał, gdzie jest sos i właśnie wypłynął mu na spodenki, które musiał szybko wyczyścić chusteczkami. W tym momencie przeszły dwie piękne dziewczyny reklamujące wódkę Żubr i od razu zapanowało jakieś ożywienie.

Po wyjściu z restauracji Noel był całkowicie zmęczony, bo nawet Krupówki stały się trudnym "szlakiem". Kiedy szliśmy wzdłuż ulicy i zobaczyliśmy łańcuchy, musieliśmy obowiązkowo zrobić sobie przy nich zdjęcia, bo na Kościelcu ewidentnie ich brakowało. Czekało nas jeszcze 700-metrowe podejście asfaltowe do naszego campingu z zakupami. Było naprawdę trudniejsze niż sam Kościelec po tylu dniach wielogodzinnych wędrówek. A kiedy szliśmy do naszych domków obok domku z recepcją utarło się hasło: "Podejście pod recepcją", ponieważ znowu trzeba było iść pod górę. Było równie męczące co nasz, już znienawidzony Boczań.

Jako, że był to już nasz siódmy dzień ciągłych, wielogodzinnych wędrówek musieliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku. Noel postanowił, że pozostanie w namiocie (tego dnia się przeprowadził do niego po trzech dniach mieszkania w "tureckim więzieniu") przez cały dzień i nawet się nie ruszy z miejsca. Czytał tam książkę. Ja, Ewa i AdamMiko postanowiliśmy, ze pójdziemy, a raczej wjedziemy kolejką szynową na Gubałówkę. AdamMiko założył klapki i powiedział, że musi jak klapkowicz zdobyć ten szczyt. O 10.45 wyruszyliśmy na szczyt Gubałówki po długim posiedzeniu w świetlicy campingowej. Kiedy szliśmy przez Krupówki, AdamaMiko obtarły... jego własne klapki, dlatego zdecydował, że wjedzie kolejką. Ja i Ewa powolnym krokiem weszliśmy sobie na szczyt nie przemęczając się za bardzo. U góry na drewnianym tarasie (jakże eksponowanym - tym razem AdamowiMiko spadł plastikowy kubek w przepaść) Ewa zaczęła wypisywać kartki do znajomych, które zamierzała wysłać.

Była wśród nich wspaniała widokówka z Kościelcem. Stąd widzieliśmy jak niedzielni turyści mieli problem z wejściem na ten szczyt. AdamMiko zamówił kiełbasę z grilla, po której poszliśmy się przejść po grzbiecie Gubałówki. Z pewnością jest tam najwyżej położone targowisko w Polsce. Przyszedł już czas na zejście z Gubałówki. Tym razem AdamMiko i Ewa mieli zjechać kolejką. Ja chciałem zejść. Przed pójściem do górnej stacji powiedziałem, żeby na mnie poczekali. I tak się pożegnaliśmy. Kiedy zjechali na dół kolejką przywitałem ich na dole. Byli zdziwieni i AdamMiko powiedział, że na pewno nie schodziłem z Gubałówki. Po prostu zbiegłem z niej tak samo jak robił to Noel z Kasprowego Wierchu i Boczania. Byłem szybciej na dole niż kolejka tylko dlatego, że oni jeszcze musieli czekać na pełny wagonik i sobie chwilę tam pochodzili.

Na dole, przy dolnej stacji kolejki, kupiliśmy lody z automatu o nazwie świderki, których na Krupówkach było wszędzie pełno. AdamMiko przyrównał je zaraz do Słodkiej Chwili, bo rzeczywiście miały taki sam smak. Kiedy wracaliśmy do domu Ewa spytała nas na Wzgórzu Lipowskim czy tu się nie pozdrawia ludzi na szlaku, a była to tylko ścieżka do naszego campingu. Wtedy powiedziała, że pozdrawia się ludzi powyżej wysokości 1300 m.n.p.m. Ewa musiała już jechać do domu tego dnia, dlatego przygotowała się do wyjazdu. Ale przed wyjazdem chciała zjeść jeszcze coś ciepłego, dlatego poszliśmy do pizzerii Pizza Viata na Krupówkach 2, czyli do pizzerii, w której jedliśmy trzeciego dnia. Zamówiliśmy standardowo ten sam zestaw, bo był naprawdę smaczny. Ewa najadła się chyba za wszystkie czasy, bo połowę pizzy musiała zostawić. Z pizzerii poszliśmy bezpośrednio na dworzec PKS, z którego Ewa wyjeżdżała do Katowic.

Pożegnaliśmy ją i przyznam, że aż mi się łezka zakręciła w oku, bo nie lubię żegnać osób w trakcie klubowych spotkań. Po powrocie do campingu posiedzieliśmy przy piwie i pewien pan zaprezentował nam namiot z Quechua"y, który rozkładał się w powietrzu w 2 sekundy. Był dwuosobowy i kosztował zaledwie 250zł. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy rzucił go w powietrze i się sam rozłożył. Ja słyszałem dotychczas o tych namiotach, ale nigdy nie miałem okazji zobaczyć takiego na żywo. Wieczór spędziliśmy na świetlicy.

Po dniu odpoczynku postanowiliśmy, że zawitamy na Słowacji. Planowaliśmy przejście ze Starego Smokowca, przez Polski Grzebień i Małą Wysoką, Doliną Białej Wody do Łysej Polany. Zaplanowaliśmy cała wycieczkę na 14 godzin. Samo wstawanie dla naszych dwóch Adamów było wielkim problemem, bo po raz drugi spóźniliśmy się na PKS do Łysej Polany, dlatego zmuszeni byliśmy poczekać na bus przy dworcu PKS, skąd pojechaliśmy w miarę szybko. W Łysej Polanie przekroczyliśmy pieszo granicę polsko-słowacką. Tutaj AdamMiko i Noel wymienili 30zł na Korony Słowackie. Teraz musieliśmy znaleźć przystanek słowackiego PKS-u, który tam nazywa się SAD lub CSAD. Mieliśmy takie szczęście, że akurat odjeżdżał wysokiej klasy autobus do Popradu przez Starego Smokowca. O dziwo bilet kosztował tylko 53 korony. Na początku wsiadał AdamMiko. Powiedział, że chce jechać do Starego Smokowca i poszedł dalej po kupieniu biletu.

Kiedy wszedł Noel, zapytał: A właśnie dokąd to my jedziemy?. Wtedy panie siedzące z przodu zaśmiały się na cały głos. Najdziwniejsze z tego wszystkiego było to, że do tego autobusu wsiadały same dziewczyny i kobiety. Po dojechaniu na miejsce zauważyliśmy, że w tym miejscu jest początek jakiegoś wyścigu rowerowego. Poszliśmy dalej, żeby zjeść coś ciepłego i znaleźliśmy fast-food. Kupiliśmy bardzo tanie hot-dogi - bo za 20 koron - i zapytaliśmy co to za wyścig. Pan z budki odpowiedział, że to jest Tour de France dla tych co biorą i dają w żyłę - oczywiście żartował. Wstąpiliśmy również do jednego z supermarketów słowackich i kupiliśmy dużo słodyczy, bo czekała nas długa wędrówka. Po wyjściu z marketu poszliśmy już żółtym szlakiem, na którym pisało, że do Polskiego Grzebienia jest 4h 15min podczas, gdy w markecie było napisane, że do Małej Wysokiej 2438 m.n.p.m. jest 7 godzin marszu.

Wtedy właśnie Noel powiedział sam do siebie: "Jak Adaś ukula drogę to nie ma hu... we wsi". W sumie podsumował to bardzo dobrze, bo czekała nas co najmniej dwunastogodzinna wędrówka. Na początku szliśmy przez zniszczone huraganem lasy, po których pozostały tylko korzenie i pnie. To miejsce było porośnięte fioletowymi kwiatami ciągnącymi się hektarami. Początek dnia był strasznie duszny, dlatego szło nam się bardzo źle, tym bardziej, że cały szlak prowadził po wystających korzeniach, kamieniach i ziemi. Z dołu było widać, że wyżej zalegają gęste chmury, ale mieliśmy nadzieję, że ustąpią. Przed nami szło trzech słowaków, którzy utrzymywali bardzo dobre tempo, bo do samego schroniska Śląski Dom szliśmy za nimi. Kiedy dotarliśmy do tego schroniska zobaczyliśmy, że wygląda jak wielkomiejski blok i najwyraźniej nie pasuje do tego pięknego otoczenia. Gerlach tuż za schroniskiem był pokryty gęstą mgłą.

Dlatego weszliśmy do środka gdzie AdamMiko i Noel wypili po jednym Złotym Bażancie (ja nie piłem, bo w końcu ktoś musiał zachować trzeźwy umysł), ale wcześniej Noel pohuśtał się na przyschroniskowej huśtawce. Przy schronisku znajduje się bardzo ładny i niezwykle przejrzysty Wielicki Staw, nad którym zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Tu pojedliśmy słodyczy, które kupiliśmy w supermarkecie w Starym Smokowcu. Przyznam, że ich jagodową czekoladę 250g zjadłem za jednym razem i dzięki temu miałem dużo sił w dalszej wędrówce. Idąc dalej zobaczyliśmy Wielicką Siklawę. Był to wielki wodospad do, którego niestety nie można było podejść dostatecznie blisko, żeby zrobić dobre zdjęcie. Wyżej byliśmy w słynnej Wielickiej Dolinie, gdzie można spotkać świstaki. Niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Po prawej stronie za to widzieliśmy ogromne Wielickie Granaty, których szczyty wyglądały potężnie, a chmury roztrzaskujące się o ich szczyty dodawały tajemniczości temu miejscu.

Szybkim krokiem dotarliśmy na Polski Grzebień 2200 m.n.p.m., gdzie po drodze mijaliśmy potoki wypływające powyżej wysokości 2000 m.n.p.m. Dojście do Polskiego Grzebienia było ciekawe, bo trzeba było wejść za pomocą łańcuchów, ale zaraz zauważyłem, że na Słowacji łańcuchy są cieńsze i do haka jest tylko przyczepiony tylko jednym karabinkiem, co oznaczało, że jak jedna osoba będzie korzystać z tego łańcucha to jeden łańcuch za nim i przed nim też będzie się ruszał, przez co poważnie utrudnia to korzystanie innym osobom w razie większej grupy turystów. Po dojściu na Polski Grzebień zobaczyliśmy wspaniały drogowskaz, których było tu pełno. Było to okorowane drzewo bez liści wmurowane w grań tej przełęczy. Od tego momentu dziwnym zrządzeniem losu, mgła zaczęła ustępować. Niebo zrobiło się błękitne i widzieliśmy całą drogę przed nami i przepaście na wschodniej stronie. Mała Wysoka prezentowała się okazale i potężnie.

Idąc w górę odczułem co to znaczy rozrzedzone powietrze, bo od wysokości około 2300 m.n.p.m. miałem problem z oddychaniem i męczyłem się po każdych 10 krokach. W pewnym momencie musieliśmy pokonać małą ściankę - całkiem jak na Kościelcu - i właśnie w tym momencie... zadzwonił telefon Noelowi. Kiedy weszliśmy na szczyt, widoki, które stamtąd zobaczyliśmy powaliły nas na kolana. Łomnicki szczyt co prawda był za chmurami, ale Gerlach opuściły już gęste chmury. Od teraz niebo było błękitne, a gdzieś w oddali jeszcze gęste chmury rozdzierały się o wysokie szczyty co dodawało im uroku. Właśnie dzięki zmienności tych chmur w ciągu 5 minut zrobiłem im 150 zdjęć. Pewien pan na szczycie, który najwidoczniej coś pojadł, beknął na cały głos przez przypadek. Powiedziałem, że szczyt się przyjął więc można schodzić. Powoli zaczęliśmy schodzić do Polskiego Grzebienia (tutaj Noel doznał kontuzji kolana podczas schodzenia) robiąc jeszcze zdjęcia skałom Małej Wysokiej i Przełęczy Rohatki.

Na Polskim Grzebieniu wybraliśmy zielony szlak do Doliny Białej Wody. Schodziliśmy wolno, aż do momentu, gdzie zatrzymaliśmy się nad Zmarzłym Stawem mijając po drodze bardzo ciekawe drogowskazy, przymocowane do skały wyglądające jak szyldy reklamowe. Posiedzieliśmy tu dłużej i wypatrzyłem tu nawet wielką jamę, w której można by nawet było się przespać w razie niepogody, bo w jej wnętrzu były rozłożone jakieś maty. Kiedy przechodziła tędy grupa turystów, jednej dziewczynie wypadły podkładki na ramiona, które miały za zadanie zmniejszyć nacisk plecaka na ramiona. Wtedy Noel powiedział tak bez zastanowienia: "Wypadły Ci podpaski - nie co ja mówię", a AdamMiko durzucił "implanty". Po tych wydarzeniach zapadła dłuższa cisza i usłyszeliśmy jakieś stukanie kopyt. Noel od razu powiedział, że to kozica. Wsłuchiwaliśmy się długo tym odgłosom i okazało się, że na drugim brzegu tego stawu znajduje się płaska skała zawieszona tuż nad lustrem wody.

Woda wpychana przez wiatr pod tą skałę wydawała właśnie taki odgłos. Teraz czekało nas czterogodzinne zejście Doliną Białej Wody. Sama dolina jest bardzo widokowa i nie żałowałem tego, że jeszcze tyle do domu mieliśmy. Po kilkudziesięciu minutach naszym oczom ukazał się przeogromny wodospad, którego wody wypływały z naturalnej, ogromnej tamy, "zbudowanej" między dwoma szczytami. Idąc w dół, ciągle widzieliśmy Małą Wysoką. Kiedy przeszliśmy piętro kosodrzewiny i powoli wkraczaliśmy w las zaczęliśmy rozmawiać o tym, że nie widzieliśmy ani jednego świstaka. Chwilę później AdamMiko próbował sobie skrócić drogę, ale były tu tak gęste chaszcze, że utknął i musiał zawrócić. Kiedy schodziliśmy około godzinę dostrzegliśmy jagodową skałę, czyli głaz na którym rosły jagody. Po uciążliwym i bardzo długim zejściu lasem ukazał nam się most, który Noel nazwał cywilizowanym, więc pojawiła się nadzieja, że granica będzie w miarę blisko.

Tutaj Adam Miko powiedział, że za sześcioma prostymi będzie już granica, a Noel powiedział, że dopiero będzie za 25 prostymi. Szliśmy tak długo i w końcu musieliśmy odpocząć w jednym z deszczochronów. Całkowicie zmęczeni zaczęli się śmiać z tej trasy. Dodam tylko, że od dwóch godzin napędzała ich tylko myśl, że po powrocie napiją się piwa. Wtedy przechodzili tędy inni turyści z jakiegoś klubu wysokogórskiego, z którego dziewczyny miały jeszcze siłę śpiewać. Noel zapytał czy nie bolą ich nogi, na to jeden z nich odpowiedział śmiechem, bo mieli ten sam problem. Musieliśmy iść dalej. Minęliśmy leśniczówkę i toprówkę na Polanie Biała Woda, a kiedy dotarliśmy w rejon Czerwonej Doliny, która znajdowała się nieco wyżej i na wchód od nas, zapytaliśmy pewnego pana z dzieckiem czy... daleko jeszcze. Odpowiedział że 5min. Niestety ten czas był nieco zaniżony i trzeba było iść więcej niż nam się wydawało. Do tego momentu 6 prostych AdamaMiko i 25 Noela już dawno minęliśmy i obaj przegrali zakład.

Po przekroczeniu granicy stanęliśmy na przystanku w Łysej Polanie, skąd musieliśmy pójść jeszcze do Palenicy Białczańskiej. Na szczęście jechał bus i kierowca zabrał nas spod Łysej Polany. Kiedy jechaliśmy busem, Noel powiedział do dwóch dziewczyn, które siedziały obok niego (my wówczas staliśmy): "Wybaczcie że tak śmierdzę. Jak czujesz samego siebie to już jest źle". Na to obie się zaśmiały.

Wczoraj postanowiliśmy, że pójdziemy na Rysy. Wstaliśmy o 5.00, aby szybko dojechać do Palenicy Białczańskiej, ale kiedy byliśmy już przygotowani do wyjścia, zaczął padać deszcz.

Poszliśmy do namiotu Noela, który powiedział, że nie trafił w klapka i zamoczył sobie nogę w mokrej trawie. O 5.30 byliśmy gotowi, ale z powodu deszczu poszliśmy do świetlicy. Przed wejściem do świetlicy, zobaczyliśmy ogromnego pająka - krzyżaka - który czatował na swojej pajęczynie. Noel wtedy powiedział: O jaki tu pająk urzęduje. Na świetlicy oglądaliśmy telewizor i oczekiwaliśmy na optymistyczną prognozę pogody. Niestety na południu zapowiadali obfite opady. Tutaj Noel zapytał nas czy wiemy co to jest Direttissima. Odpowiedziałem, że nie, ale powiedziałem mu, że wiem co i kto to jest Belissima. Jako, że wcześnie wstaliśmy, po tej pogodzie rozeszliśmy się do domków i poszliśmy spać. Kiedy się obudziliśmy. Noel przyszedł do naszego pokoju i zobaczyliśmy, że jest dopiero... 9.44 rano!

Musieliśmy coś wymyślić, aby ten nieciekawy dzień nam szybko minął. Ja i Noel wpadliśmy na pomysł, aby ugotować pierogi. Po 10.30 rano wyszliśmy do Euro sklepu, żeby kupić pierogi. Po zakupach poszliśmy do lekarza z AdamemMiko, bo od paru dni bolała go szczęka. Czas nam wolno mijał, dlatego wstąpiliśmy na kremówki do pobliskiej cukierni - Samanta. Noel zamówił Rafaello, ja dwie kremówki, a AdamMiko kremówkę i pączka. Tutaj, również odezwały się zeszłoroczne wspomnienia Noela, który był tu ze swoją byłą dziewczyną. Kiedy wróciliśmy do campingu zaczęliśmy gotować nasze pierogi jagodowe. Najdziwniejsze było to, że sama woda nam się nie chciała zagotować i czekaliśmy dobre 30min. A kiedy przez 5 minut gotowały nam się te pierogi, to tak wyrosły, że zabrakło miejsca w garnku i musieliśmy dolać wody.

Wtedy pobiliśmy rekord w ilości zjedzonego jedzenia naraz, bo zjedliśmy po pół kilograma pierogów wraz z Jogobellą z owoców leśnych - też pół kilogramową. Nie muszę chyba dodawać, że byliśmy najedzeni na resztę dnia. O 15.30 wyszliśmy na Krupówki, bo Noelowi ułamały się końcówki w kijkach i chciał zobaczyć czy tu mają części zamienne. Po powrocie dzień był taki dziwny, że resztę przespałem, a Noel i AdamMiko dla zabicia czasu czytali książki i gazety w świetlicy. Kiedy się obudziłem, po 20.00 musiałem jeszcze pozszywać moje spodnie, które podarły mi się na prawym boku. Spędziłem przy tym dwie godziny i poszedłem spać w oczekiwaniu na lepszy dzień, w którym moglibyśmy zdobyć Dach Polski - Rysy.

Po Rysach przyszedł czas na Przełęcz Pod Chłopkiem owianą tajemnicą trudności. Noel był przygotowany teoretycznie, ale nie wiedzieliśmy jaka czeka nas wspinaczka na Kazalnicy. Do Palenicy Białczańskiej dojechaliśmy przestarzałym busem z dwoma, dodatkowymi, rozkładanymi fotelami. Kierowca czekał na pełny autobus, ale jednej pani się spieszyło do pracy dlatego puściły jej nerwy i prosiła, żeby jechać. Chciała zapłacić za to wolne miejsce i powiedziała, że na to drugie wolne miejsce zrzuci się reszta pasażerów. Były potrzebne jeszcze cztery osoby do wyjazdu, a tu jak na złość przyszła piątka chętnych. Kierowca powiedział: By to szlag trafił! Ale na szczęście za chwilę przyszła wymagana czwórka i wszyscy chcieli bić im brawa. Bus był stary, więc za szybko nie mógł jechać. Najlepsze z tej sytuacji było to, że zniecierpliwiona kobieta zaczęła wyzywać górali podczas, gdy ona sama była góralką, bo była rodowitą Zakopianką. Nasz bus wolno dojechał do Łysej Polany.

Rano niebo wyglądało obiecująco, bo było prawie bezchmurne, ale w miarę zbliżania się do Mięguszowieckich Szczytów chmury szybko gęstniały i wyraźnie ich przybywało. Tuż po przekroczeniu bramki TPN-u, gdzie kupuje się bilety wstępu, AdamowiMiko wypadło mleko z reklamówki na środek drogi asfaltowej. Kiedy je podniósł, wypadła mu bułka. Śmialiśmy się z tego bardzo długo. Dzisiaj pokonywaliśmy wolniej naszą drogę asfaltową i doszliśmy do Schroniska nad Morskim Okiem w 1h 30min. Tutaj, naszym starym zwyczajem wzięliśmy dwie herbatki z cytryną i zupę mleczną, która bez porównania w całych Tatrach była najlepsza. Tym razem zajęliśmy miejsce po przeciwnej stronie "kącika alpinistów". Czekaliśmy, aż chmury się uniosą. W kącie przy herbatach i zupie mlecznej przesiedzieliśmy półtora godziny. Niestety gęste chmury opadły i zatrzymały się nad lustrem Czarnego Stawu Pod Rysami.

AdamowiMiko nie chciało się stąd ruszać, ale Noel i ja zaczęliśmy namawiać go, żebyśmy poszli zobaczyć tą ścianę Kazalnicy, a na Chłopka wejdziemy innego dnia. Ze schroniska wyruszyliśmy powolnym krokiem nad Czarny Staw, a kiedy skręciliśmy na zielony szlak prowadzący na Przełęcz Pod Chłopkiem na samym początku przywitał nas dwiema skalnymi płytami, dlatego AdamMiko powiedział: jeśli takie płyty są już na początku to nie chcę wiedzieć co jest dalej. Dalszą drogę pokonujemy we mgle. Kiedy doszliśmy do Kazalnicy dostępnej turystycznie, Noel chciał zrezygnować ze wspinaczki i zawrócić do schroniska, jednak AdamMiko powiedział, że nie po to tu tyle szedł, żeby teraz wracać. Ja miałem takie samo zdanie. AdamMiko powiedział, że tylko ją oglądniemy i kawałek sprawdzimy jak się idzie. Kiedy wspinaliśmy się po jej zrębach zapytaliśmy schodzących ludzi ile zostało do przełęczy. Starszy pan odpowiedział, że on już schodzi 45min i tam jest ciągle taka wspinaczka.

W połowie drogi na szczyt Kazalnicy trzeba było przejść nad przepaścią, przed którą się zaśmiałem. Nad tą przepaścią siedziało starsze małżeństwo i zagadaliśmy do nich. A kiedy mgła zakryła tą przepaść, starsza kobieta powiedziała: my tu gadu gadu, a tu mgła się zrobiła. Idziemy, bo przynajmniej tych przepaści nie widać. Resztę ścianki przeszliśmy dosyć szybko i stanęliśmy na szczycie Kazalnicy, z której mieliśmy wspaniały widok na wystające granie Żabich Szczytów ponad chmury. W tym miejscu Noel wygrał spór z panem, który wskazywał błędnie Mięguszowieckie Szczyty. Dalsza część drogi była już łatwiejsza, choć jeszcze wspinaliśmy się 10 min, po czym szliśmy ścieżką, przy której rosły bardzo dziwne kwiaty, wyglądające jak poskręcane, czerwone nitki. Kiedy zdobyliśmy Przełęcz Pod Chłopkiem, zza mgły wyłoniła się grań Mięgusza Czarnego, która wyglądała potężnie. Tutaj zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i krótki odpoczynek, bo wiatr stawał się nieznośny.

Równocześnie z nami weszła kobieta, w żółtych, sztruksowych spodniach, która na tej przełęczy zatrzymała się na dłużej, bo robiła sobie kanapki z pomidorem. Kiedy zaczęliśmy schodzić usłyszeliśmy głos tej kobiety, która wykrzyczała, że widać Słowację. Ale nie mieliśmy zamiaru się już wracać, bo pogoda nie była w dalszym ciągu pewna. Zejście z tej ściany okazało się bardzo łatwe i na szczycie Kazalnicy czekałem na naszych kolegów. Więcej trudności sprawiło nam zejście przy trzech klamrach, gdzie nie bardzo było gdzie postawić stopę, ale jakoś uporaliśmy się z tym problemem. Poniżej szlak prowadził po gładkiej płycie z jedną klamrą, której nijak się było chwycić. Dlatego zeszliśmy ze szlaku i poszliśmy szczeliną z dwumetrową jamą. Wydawało nam się łatwiejsze i takie w rzeczywistości było. Tuż za tym miejscem spotkaliśmy pana, który dzisiaj był już na Rysach i teraz wspinał się na Przełęcz Pod Chłopkiem.

Po zejściu z Kazalnicy powiedziałem: To co teraz idziemy "oglądać" Granaty? Zadałem takie pytanie, bo dzisiaj też mieliśmy tylko oglądnąć naszą ścianę, a zdobyliśmy ją całą, wraz z Przełęczą pod Chłopkiem. Kiedy zszedłem do Czarnego Stawu, czekałem 10 min na Noela i AdamaMiko, ale za ten czas wykonałem mnóstwo zdjęć Czarnego Stawu, którego przejrzystość wód była bardzo wysoka tego dnia, oraz chmurom rozbijającym się o szczyty jak i aureoli chmurnej pod Rysami. Niestety scenariusz z ludźmi nad Morskim Okiem się powtórzył. Było tu jak w Międzyzdrojach. A kiedy jeden z niedzielnych turystów zaczął dokarmiać kaczki nad Czarnym Stawem, oburzony starszy pan powiedział: Ah Ci niedzielni turyści... .Dalszą trasę powtórzyliśmy ze wczorajszego dnia - to znaczy, poszliśmy do Schroniska w Roztoce, gdzie zamówiliśmy ten sam zestaw plus szarlotki, które wczoraj piekli. Robotnicy, którzy remontowali dach, pracowali bardzo dobrze bo dzisiaj już była obita jego połowa.

Całkowicie zmęczeni i wykończeni dwunastodniowym zjazdem wróciliśmy do Palenicy Białczańskiej, skąd pojechaliśmy na Krupówki. Noel i AdamMiko poszli do swoich domków, a ja pozostałem jeszcze na Krupówkach, bo musiałem zgrać zdjęcia z karty, tak aby mieć czystą kartę na to, co wymyśliłem sobie na jutro - Orlą Perć. Do campingu przyszedłem po pół godzinie.

Noel i AdamMiko dnia wczorajszego postanowili, że nie idą nigdzie w góry, bo są całkowicie zmęczeni, dlatego zmuszony byłem sam iść na wielką przygodę - zdobycie całej Orlej Perci w ciągu jednego dnia. Wstałem o 5 rano. Wyszedłem bez śniadania, ale za to planowałem je kupić w Euro sklepie, obok, którego i tak przechodziłem. Był jeszcze zamknięty, ale po chwili przyjechały pracownice z tego sklepu i kupiłem mnóstwo słodyczy, bo wiedziałem, że tego dnia wysiłek będzie ogromny. Teraz musiałem złapać bus do Kuźnic. Niestety o tej porze nic nie jeździło, ale miałem takie szczęście, że sześciu turystów jechało także w te strony. Podjechała więc taksówka siedmioosobowa i pojechaliśmy za 2zł od osoby w szybkim tempie. Teraz czekała mnie najgorsza część wędrówki - znienawidzony Boczań, który tyle dawał nam w kość. Teraz było tak samo - było ciepło i zmęczenie z poprzednich dni było znacznie odczuwane przeze mnie na tej górze.

Ze sobą zabrałem puszkę pasztetu i cały chleb, dlatego po dojściu do Murowańca zjadłem tu duże śniadanie, po czym ruszyłem do wielkiego Czarnego Stawu Gąsienicowego, którego musiałem obejść od lewej strony w drodze na Zawrat. Wejście na Zawrat nie należało do najprzyjemniejszych, bo było tu mnóstwo łańcuchów i wspinaczki, a zmęczenie udzielało mi się dalej. Na ścianie skalnej, po prawej stronie ujrzałem figurkę Matki Boskiej, a wyżej drewniany krzyż upamiętniający śmierć turysty, który spadł z tej przełęczy. Jako, że byłem mocno zmęczony po 11 dniach ciągłej wędrówki przysiadłem tu na dłużej, zjadłem drugie śniadanie i wypiłem całego PowerRade"a. Nie wiem czego to była zasługa, ale po tym odpoczynku jakoś zmęczenie znikło i miałem wiele sił na Orlą Perć. Tutaj 30 letni pan powiedział, żebyśmy poczekali na ludzi podchodzących na Zawrat to pójdziemy w grupie. Tak też zrobiliśmy. Przepuściłem większość ludzi i szedłem za przedostatniego, bo nie wiedziałem jakie tempo będę utrzymywał na tym szlaku.

Poszedłem razem z 30-letnim panem, z którym spotkałem się na Zawracie. Początek Orlej Perci był bardzo łatwy, ale pierwsze łańcuchy jakie się pojawiły, pokazały, że łatwo nie będzie. Wejście na Mały Kozi Wierch odbywało się już za pomocą dużej ilości łańcuchów i wspinaczki jak na Przełęcz pod Chłopkiem. Zejście było znacznie gorsze. Było bardzo strome i prowadziło zrębami skalnymi z łańcuchami, gdzie często był problem z dobrym umiejscowieniem stopy. Był taki moment, że na długości 6 metrów była ogromna dziura i jedyne co zostało mi to zjechać na łańcuchu do najbliższej skałki. Zejście z Małego Koziego Wierchu było zakończone nieciekawą drabinką nad przepaścią. Ta drabinka była bardzo mocno przerdzewiała i groziła wypadnięciem ze ściany w każdej chwili. Śruby też nie trzymały za mocno, dlatego chciałem przejść ten moment jak najszybciej. Zrobiłem tutaj zdjęcia i cieszyłem się, że się nie urwała. Drabinka ta była skręcona w połowie dwoma zardzewiałymi śrubami, którym za bardzo nie ufałem.

Po zejściu z drabinki czekało mnie ostre zejście w dół, po czym, trzeba było zejść po żlebie na Koziej Przełęczy, po to, aby za chwilę wejść kominkiem na Kozim Wierchu tyle, ile się zeszło. Widoki wywarły na mnie ogromne wrażenie, bo cały czas pod sobą miałem przepaście. Wejście na Kozi Wierch było ciekawe z tego względu, że była to ciągła wspinaczka z łańcuchami na skalną ścianę, w połowie, której był moment z trzynastoma klamrami i łańcuchem po prawej stronie. Nic w tym dziwnego, ale siódma klamra się ruszała a ostatnia, trzynasta, była stara i zardzewiała i na dodatek upiłowana po lewej stronie, dlatego z niej nie skorzystałem. Po wejściu na Kozi Wierch usiadłem z moim towarzyszem i zjedliśmy tu ciastka, które dały nam dużo sił na następny etap. Zejście z Koziego Wierchu o dziwo było przyjemne, bo bez łańcuchów i trawersowaliśmy jego grań chodnikiem ułożonym z kamieni. Po dłuższej wędrówce zza skał wyłoniła nam się ogromna ściana za Przełęczą pod Buczynową Doliną.

Wyglądała strasznie, bo była to wielka czarna ściana, wzdłuż której przebiegała tylko jedna szczelina. Właśnie nią mieliśmy wejść. Mimo, że wyglądało to tak strasznie ruszyliśmy dalej. Samo wejście okazało się łatwiejsze niż dotychczas, ale trzeba było cały czas asekurować się łańcuchami. Po przejściu tego etapu przyszedł czas na żleb Kulczyńskiego, na którym pośliznął się mój kolega z Zawratu i wykrzyczał słowa: ja pier..., by to kur... hu... szczelił. Miał prawo tak powiedzieć, bo za dziewiędziesięciostopniowym zakrętem znajdowała się ogromna przepaść, ale na szczęście zdążył wyhamować i złapać się łańcucha. Dalej czekał nas jeszcze jeden komin, który był łatwiejszy i odpoczynek na przełęczy, która nie ma nazwy, ale powiem, że chodzi o tą, która znajduje się za skrzyżowaniem Orlej Perci i zielonego szlaku do Zmarzłego Stawu. Po odpoczynku ruszyłem z moim towarzyszem na Granaty. Tutejsze góry były bardzo mocno ołańcuchowane, co świadczyło ich poziomie trudności.

Przed nami wyłonił się komin, którym trzeba było wejść. Wejście było całkiem przyjemne, bo była to wspinaczka po zrębach skalnych, natomiast zejście było już bardziej trudne, ponieważ, po prawej stronie miało się gładką płytę skalną, a pod nogami ukośne wielkie schody, na których ciężko było postawić solidny krok. Kiedy podchodziłem pod Skrajny Granat, moim oczom ukazał się łańcuch rozwieszony nad przepaścią. Musiałem oczywiście zajrzeć do środka tej przełęczy, co kryje w swoich czeluściach. Były to dwie pionowe, gładkie płyty skalne oddalone od siebie o 1,5 metra, które łączyły się dopiero 15 metrów poniżej, tworząc ogromną przepaść. Przejście tego miejsca nie było trudne, ale czułem adrenalinę, bo musiałem dać dużego kroku nad tą przepaścią i postawić stopę na szpiczastej skale po drugiej stronie. Na szczęście wszystkim za nami udało się to z mniejszymi problemami i poszliśmy dalej jako wielka grupa.

Teraz czekało nas przedostatnie wejście i zejście granackimi kominkami i ścianami zabezpieczonych łańcuchami. Tutaj też wejście było przyjemne, ale zejście dłużyło się w nieskończoność - były to dziesiątki, czy nawet setki łańcuchów, na bardzo stromych zboczach Skrajnego Granatu. Tu po zejściu trafiłem na moment, w którym jednemu panu przede mną urwał się hak mocujący łańcuchy. Na szczęście w tym miejscu łańcuchy były tylko dodatkiem, bez którego można było tędy przejść. Niestety ten widok utkwił nam w pamięci i trzymaliśmy się już dalej kurczowo wszystkich łańcuchów. Po chwili pojawiła się druga drabinka, która w porównaniu z pierwszą, błyszczała jak nowa, dlatego nie bałem się przejścia tego etapu, bo rzeczywiście, wyglądała jak nowa i była bardzo mocna przytwierdzona do gładkiej płyty skalnej. Po przejściu tego etapu, spotkaliśmy malą grupkę ludzi, z której pewna kobieta zapytała mnie czy w drugą stronę jest trudno. Odpowiedziałem, że w obie strony można narobić w gacie.

Ta się głośno zaśmiała i poszliśmy dalej. Ostatni moment to była łatwa wspinaczka na Buczynowe Turniczki 2060 m.n.p.m. za pomocą kilku łańcuchów, ale po zdobyciu tego szczytu, czekało nas chyba jedno z najdłuższych (a było to już ostatnie zejście) zejść, na całej długości zabezpieczonych łańcuchami. Ten moment był dla mnie trudny ze względu na to, że cały czas było typu "granackiego" - to znaczy bardzo strome i składało się z wielu naturalnych, ukośnych schodów, na których nie można było stabilnie postawić stopy. Przyznam, że ten moment zmęczył mnie najbardziej, bo miałem już 5h 30min wędrówki samą Orlą Percią i 3h 30min od Kuźnic do Zawratu. Po przejściu tego odcinka, dojście do Przełęczy Krzyżne 2112 m.n.p.m. było, łatwe, bo szło się po chodniku z układanych kamieni. Po dojściu na Krzyżne (wtedy nie wiedziałem, że to jest Krzyżne) zapytałem zmęczonych turystów, gdzie się teraz idzie na Krzyżne, bo jakoś szlaku nie widziałem.

W moim przekonaniu miała to być góra, a była to przełęcz, na której właśnie stałem. Wtedy jedna z kobiet odpowiedziała mi, że ten to się dopiero rozpędził. Teraz czekało nas zejście do Doliny Gąsienicowej. Tuż przy Przełeczy Krzyżne, droga nie była najciekawsza, bo pod nogami mieliśmy schody przysypane sypkimi kamieniami. Dopiero po 10min marszu schody były już równomierne i pognaliśmy w bardzo szybkim tempie do Czerwonego Stawu, po czym musieliśmy się znowu wspinać na Pańszczycką Skałę, przed którą napiliśmy się wody z Żółtego Potoku. Przy wchodzeniu na tą ładną górę nie zatrzymywaliśmy się ani na chwilę, bo chcieliśmy jak najszybciej dojść do domu. Po zejściu z niej zobaczyliśmy schronisko Murowaniec, ale przed nim budynek, z szambem, z którego bardzo śmierdziało. Jako, że do Murowańca przyszliśmy "od tyłu" nazwaliśmy ten budynek "Murowaniec - za kulisami".

Przed schroniskiem poczekałem 20min na mojego towarzysza z Zawratu, po czym poszliśmy przez znienawidzony Boczań do Kuźnic, skąd rozjechaliśmy się w swoje strony. Od Krzyżnego tak napędzała nas myśl o powrocie do domu, że wszystkie szlaki pokonywaliśmy w czasie o połowę krótszym niż podanym na tablicach TPN-u. Dzień uznałem za całkowicie udany, ponieważ, całą Orlą Perć przeszliśmy przy bezchmurnym niebie i idealnej temperaturze 20 stopni Celsjusza przy bezwietrznej pogodzie. W drodze powrotnej mieliśmy wspaniały widok na Kościelca, którego przysłaniał bardzo zielony szczyt Małego Kościelca.

Noel wstał pierwszy, a to za sprawą, tego, że on i AdamMiko przygotowywali się już do wyjazdu w swoje rodzinne strony. Mi pozostał do zdobycia ostatni dwutysięcznik, dlatego nie zamierzałem go odpuścić. Był nim Starorobociański Wierch 2176 m.n.p.m. Dzień wcześniej umówiłem się z Grzegorzem, że dojedzie do mnie i spod campingu wyruszymy razem. Na dwie minuty przed przyjazdem zadzwonił do mnie i powiedział, że już jedzie i mamy się przygotowywać. Tymczasem w radiu RMF FM w jego samochodzie leciała piosenka Sandry - "All You Zombies" - czyli nasz hymn z drugiego zjazdu klubowego. Grzegorz przyjechał po nas o 7.30. Noel i AdamMiko powiedzieli, że nie idą już nigdzie w góry, bo muszą już jechać do domu, bo ich nogi i kolana bolą. Przywitali się z Grzegorzem, którego widzieli po raz pierwszy i tak samo szybko musieli się z nim pożegnać, bo my jechaliśmy już do Doliny Chochołowskiej.

W połowie drogi zatrzymaliśmy się w sklepie Centrum. Był ogromny w porównaniu z tymi, w których kupowaliśmy nasz prowiant przez dwa tygodnie. Ceny mnie po prostu zszokowały. Były tu dwa razy niższe niż w naszych sklepach!!! Dlatego bez zastanowienia kupiłem tu cały koszyk brzoskwiń i trochę "cukrów". Zauważyłem tu czekoladę "Amelia", którą kupowaliśmy zawsze na wszystkich zjazdach pod Babią Górą na Przełęczy Krowiarki. Grzegorz spotkał tu również swoją koleżankę - Anetę, która właśnie pracowała w tym sklepie. Po krótszej rozmowie wyszliśmy ze sklepu i pojechaliśmy do Doliny Chochołowskiej. Po przyjeździe, Grzegorz zaparkował tu swój samochód. Parking kosztował tu 10zł. Starszy pan, obsługujący ten parking powiedział żeby nieco przestawić auto, to zmieści się jeszcze jeden. Tak też Grzegorz zrobił. Kiedy poszliśmy do kasy biletowej i Grzegorz zobaczył, że bilety kosztują tu 4,40zł powiedział.

Poproszę dwa, drogie bilety. Kasjer się uśmiał i powiedział 880zł. Po zakupie tych "drogich" biletów ruszyliśmy w górę doliny. Dolinę przeszliśmy w miarę szybko i skręciliśmy na czarny szlak, biegnący wzdłuż Starorobociańskiego Potoku. Droga przez las była rozjeżdżona sprzętem ciężkim i była bardzo błotnista. Kiedy doszliśmy do pierwszej polany, która powstała, poprzez wycinkę wywróconych drzew, zjedliśmy tu porządne śniadanie. Zjedliśmy tu dużo chleba i tanich brzoskwiń, których mieliśmy mnóstwo. Wybraliśmy tą polanę, bo mieliśmy wspaniały widok na Trzydniowiański Wierch jak i Kończysty Wierch. Cel naszej dzisiejszej wyprawy był również widoczny. W przewodniku było napisane, że Starorobociański Wierch wygląda jak piramida, dlatego od razu go rozpoznaliśmy, bo wyglądał całkiem jak Piramida Cheopsa, tylko dużo wyższa i zieleńsza. Dalej ruszyliśmy powolnym krokiem, ponieważ cały szlak prowadził nierówną, ziemianą drogą z licznymi kamieniami, na której tylko zdzierałem sobie skórę przy ścięgnie Achillesa.

Szliśmy tak wolno, że zatrzymywaliśmy się nawet co chwilę i jedliśmy jagody, które porastały zbocza tych gór. Kiedy weszliśmy na Siwą Przełęcz 1832 m.n.p.m., zrobiliśmy tu sobie dłuższy odpoczynek i zjedliśmy drugie śniadanie. W tym momencie zaczęła się psuć pogoda i zaczęło nawet kropić. Nie przestraszyliśmy się tej pogody i szliśmy dalej w górę. Idąc na Liliowy Karb 1959 m.n.p.m. zauważyliśmy, że czym bardziej zbliżamy się do Starorobociańskiego Wierchu, tym bardziej robi się on stromy i wyższy. Tu zatrzymaliśmy się na chwilę, aby zrobić zdjęcia słowackim drogowskazom i zaczęliśmy zdobywać naszą górę. Wejście odbywało się dalej męczącym, ziemianym szlakiem, ale w końcu zdobyliśmy nasz szczyt. Było z niego widać ścieżki ciągnące się aż po sam horyzont, jak i w drodze na szczyt wspaniałe skały porośnięte czerwonym mchem. Stąd podziwialiśmy widok na Raczkowe Stawy, które najwidoczniej trochę wyschły.

W tym miejscu zjedliśmy również naszą "Amelię" z Przełęczy Krowiarki. Po trzecim śniadaniu na szczycie ruszyliśmy na Kończysty Wierch 2002 m.n.p.m. (był to zarazem mój ostatni dwutysięcznik podczas tego zjazdu). Na szczycie Starorobociańskiego Wierchu zatrzymało nas dwóch Belgów pytających o Krywań. Nie wiem czy tam chcieli iść dzisiaj, ale pogoda nie była do tego najlepsza, a tym bardziej ogromna odległość do przebycia podczas jednego dnia. Tutaj zatrzymaliśmy się znowu na chwilę, bo widzieliśmy jak chmury zatrzymały się na granicy polsko-słowackiej, zakrywając Polskę pod sobą, a Słowację pozostawiły bezchmurną. Było to bardzo dziwne zjawisko, ponieważ chmury biegły dokładnie po tej granicy i były skierowane ukośnie do góry od grani w stronę polską. W oddali było widać jednego turystę, który szedł granicą. Wyglądał co najmniej dziwnie, bo po jego lewej stronie były chmury, których mógł praktycznie dotknąć, a po prawej bezchmurną przestrzeń.

Po przyglądnięciu się temu ciekawemu zjawisku zaczęliśmy się wbijać w gęstą mgłę - czyli naszą graniczną chmurę. Kiedy zeszliśmy 250m niżej na Trzydniowiański Wierch zauważyliśmy, że ta dwustumetrowa chmura została zablokowana przez dwutysięczniki. Ze szczytu Trzydniowiańskiego Wierchu 1756 m.n.p.m. było bardzo dobrze widać całą Dolinę Jarząbczą, podczas gdy graniczna chmura utkwiła nad naszymi głowami między granią wyższych gór. Tuż przed szczytem Trzydniowiańskim był niewielki skrót do Doliny Jarząbczej, ale musieliśmy koniecznie zdobyć i ten szczyt. Kiedy zaczęliśmy schodzić z góry słyszeliśmy gdzieś w oddali głośną wodę. Nie wiedzieliśmy co to za potok lub wodospad tak głośno płynie, ale jego głos rozchodził się po całej długości szlaku. Zauważyliśmy, również, że na Trzydniowiańskim Wierchu rosną ogromne jagody, których koniecznie musiałem spróbować. Były największe jakie dotychczas miałem okazję zbierać i zawierały dużo soku. Do schroniska zeszliśmy powolnym krokiem podziwiając piękne widoki.

Po raz pierwszy zauważyłem znak czerwonego i żółtego szlaku namalowany na ściętym pniu drzewa. Było tu też zadaszone, uschnięte drzewo, a raczej pozostały 3-metrowy pień. Który przypominał małą kapliczkę. W środku tego małego, gontowego daszku była wycięta mała półka, na której nic nie było. Stąd również było widać hektary zniszczonego lasu na zboczach Trzydniowiańskich. Dalej w deszczu, doszliśmy już szybko do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej, gdzie zatrzymaliśmy się na... zupę mleczną (która to już z kolei?). Grzegorz zamówił tu schroniskowe frytki i dwie szarlotki, które zabrał dla swojej żony - Asi - która niestety musiała tego dnia być w pracy. Równie dobrze te szarlotki mogły być kupione w Zakopanem, ale wtedy nie miałyby już tego górskiego klimatu. Grzegorz zapakował je w moje opakowanie po brzoskwiniach, dzięki czemu dotarły w całości do miejsca przeznaczenia. Ze schroniska ruszyliśmy szybkim krokiem do samochodu, który stał na parkingu.

W Zakopanem się pożegnaliśmy. Przez resztę dnia padał już mocny deszcz, a w planach miałem jeszcze Wrota Chałubińskiego...

Przebudziłem się o 4 nad ranem, a deszcz ciągle padał, więc wiedziałem, że z Wrót Chałubińskiego nic już nie będzie. Dlatego podjąłem decyzję o powrocie do domu. Do godziny 6 w powolnym tempie zacząłem sprzątać pokój po sobie. Przed ósmą poszedłem na Krupówki, które jeszcze spały, więc poszedłem dalej - na dworzec PKP i kupiłem bilet na pociąg powrotny. Kiedy wracałem do campingu z powrotem przez Krupówki, zauważyłem, że ożyły. Na pocieszenie kupiłem sobie tutaj wspaniałą mapę Tatrzańskiego Parku Narodowego z lotu ptaka. To wydanie jest naprawdę idealne na piesze wędrówki. Starym zwyczajem nie mogło zabraknąć w moim plecaku oscypka, których kupiłem tu dwie sztuki.

Po powrocie do mojego domku spakowałem się i poszedłem jeszcze do Doliny Strążyskiej nad Wodospad Siklawica, który był przepiękny. W trakcie drogi do niego, pewna pani wołała do swojego dziecka: MałaMe, dlatego zaraz pomyślałem sobie o naszej MałejBee. Wróciłem o 11.37 i jeszcze raz poszedłem na Krupówki, po czym wróciłem do campingu w oczekiwaniu na godzinę wyjścia na dworzec PKP. Nieświadomie zdobyłem jeszcze jeden Tatrzański szczyt - Ornak - tak zwał się mój pociąg, którym jechałem...