X Zjazd Klubowy - Beskid Śląski - kwiecień 2008

Michał

 

 

WYMIANA BANANÓW - DZIESIĄTY, JUBILEUSZOWY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - FAJKÓWKA - 05-06.04.2008

O godzinie 7.00 pod Empikiem w Katowicach umówiliśmy się z Elikiem, Tomkiem - mężem Elika i RafalemS. Spotkaliśmy się planowo o wyznaczonej godzinie, po czym pojechaliśmy do Węgierskiej Górki. Za Pszczyną Tomek rzucił już pierwsze hasło, kiedy jeden z uczestników ruchu próbował zmienić pas jazdy zajeżdżając nam drogę. Na to Tomek powiedział: "Kupił sobie czerwonego Leona i mu mózg odjęło...". Po wypowiedzeniu tego hasła wszyscy leżeliśmy ze śmiechu w samochodzie.

W Węgierskiej Górce zameldowaliśmy się już po 8.30, a byliśmy umówieni na 9.00 przed komisariatem Policji na parkingu, skąd mieliśmy pojechać busem do Milówki. W ciągu kilku minut zjechały się kolejne osoby. Było już nas 14-stu. Turystykon wyciągnął swoją listę i zaznaczył kto już przybył, a kogo brakuje. Całą listę jak i długopis miał zawieszoną na szyi w przezroczystym etui na smyczy - tak samo jak trener reprezentacji w piłce nożnej, dlatego od razu nazwaliśmy go naszym trenerem lub też coach'em. Coach szybko zarządził ustawienie 4-3-3-1 i już mknęliśmy na busa do Milówki.

Przed samym busem McGregor i Królik rzucili propozycję, że oni pójdą pieszo na Fajkówkę. Szybko z naszej wielkiej grupy zrobiły się dwie. Dołączyłem do grupy Królika i McGregora. Zaraz za mną Elżbieta, Tknp i Jadzia. Poszliśmy zielonym szlakiem. Na początku prowadziliśmy rozmowy o wyjeździe Elżbiety do Nepalu, ale za chwilę cieszyliśmy się z widoków jakie nas otaczają. Wokół nas zarówno z lewej jak i prawej było mnóstwo kaskad. Niektóre utworzone naturalnie spływające po kamieniach i skałkach, a niektóre utworzone sztucznie przez człowieka utworzone za pomocą rzędu świerkowych bali równo przerzuconych tuż pod lustrem wody od brzegu do brzegu. Po prawej stronie tuż za Traktem Cesarskim całe zbocze było porośnięte pięknymi, fioletowymi kwiatami, którym poświęciliśmy naszą uwagę. Kilkadziesiąt kroków dalej spotkaliśmy wielki, biały kwiat, który dopiero się rozwijał. Była to niezwykła roślina, ponieważ cały kwiat tworzyły dziesiątki mniejszych, osadzonych na jednej łodydze, a to wszystko rosnęło na kilkuletnim, ściętym pniu, który porastał świeży, wiosenny i niezwykle zielony mech.

To jednak nie były wszystkie widoki jakie nas otaczały. Szliśmy w wąwozie, więc nasze głowy kierowaliśmy również do góry. Stały tam bardzo stare i klimatyczne chaty górali, a dalej większe, samotne skały. Za chwilę minęliśmy jeszcze stary, powyginany korzeń, który "spływał" po zboczu. Korzeń tworzyło kilka mniejszych odgałęzień wygiętych o kąt 90 stopni trzykrotnie, aż w końcu cała ta wiązka rozdzieliła się na dwie mniejsze - każda wrastała w ziemię w innym kierunku. Każde z odgałęzień ułożonych piętrowo porastał równomiernie mech, który dodał im całego uroku. Pod korzeniem płynął już mały potok.

Kiedy przeszliśmy pierwszy etap wąwozu i wchodziliśmy na pierwszą polanę, McGregor wdrapał się na wzniesienie wąwozu i szedł nim. Od razu nazwaliśmy go łojantem, bo narzucił szybkie tempo, a my musieliśmy iść po bardzo błotnistej drodze. Po drodze minęliśmy jeszcze kilka sztucznie utworzonych kaskad. Byliśmy w lesie, w którym prowadziła szeroka droga asfaltowa. Za chwilę zatrzymał się Królik. Wyciągnął mały ręcznik aby wytrzeć pot z twarzy. To, co zobaczyliśmy na tym ręczniku wprawiło nas w mocny śmiech. Na samym jego środku widniał rysunek królika stojącego w trawie, wśród fioletowych kwiatów - prawdopodobnie tulipanów. Pomyślałem, że to prawie jak my, bo szedł z nami Królik, fioletowe kwiaty już były, więc czego więcej nam brakuje.

Część asfaltowa szlaku się zakończyła i wchodziliśmy powoli w las, gdzie prowadzono wycinkę drzew. Zatrzymaliśmy się na krótki postój. Tutaj Królik rozdał każdemu kalkulator wychłodzenia. Za chwilę wyciągnął cukier - no właśnie jaki? Tej nazwy nie zapamiętałem, bo pierwszy raz takie coś dane mi było zjeść. Za chwilę każdy z nas zjadł po kawałku czekolady lub czegoś z czekoladą. Jednak, żeby było dalej w temacie królików, nasz Królik wyciągnął czekoladowego królika z białej, otoczonego ramką z brązowej czekolady, po czym rozwiesił swój ręcznik z... królikiem. Za chwilę odbyła się próba sprzętu wysokogórskiego. Królik wyjął pomadkę do ust, a za moment to samo uczyniła Elżbieta robiąc to w jeszcze lepszym stylu. Szpej okazał się najwyższej klasy dlatego powędrowaliśmy dalej.

Zauważyłem małą wiewiórkę, która przebiegła po zwalonych balach świerkowych. Długo się przyglądała nam. Za chwilę wskoczyła na gałąź i zniknęła. Za dosłownie kilka sekund na zboczu po prawej stronie ujrzeliśmy... królika! Dosłownie kilka metrów od nas stał wpatrzony w całą sytuację. Nie dziwiłem się wcale, bo mógł w końcu rozpoznać swojego wujka lub kogoś innego znajomego. Nie zastanawiałem się nad tym głębiej, ponieważ rodziny królików są bardzo liczne (w ciągu roku nawet 33mln dzieci!!!), dlatego się dziwiłem jak nasz Królik potrafił zapamiętać imiona ich wszystkich. Nie powiedział nam kogo tam rozpoznał faktycznie, bo powiedział, że to długi rodowód... Tutaj po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć to, co nas będzie czekało wyżej. Hektary zniszczonych lasów przez korniki. Dosłownie większość lasów otaczających nas, po prostu już nie istnieje. Zostały tu tylko stare, siwe pnie, na miejscu których widniała tylko siwa, pożółkła trawa z poprzedniego sezonu.

Za zakrętem, który właśnie pokonywaliśmy czekała nas przeprawa przez bardzo błotnistą drogę, dlatego mieliśmy przymusowy postój. Każdy z nas, oprócz mnie, założył stuptuty. Nie było tu możliwości przejścia jakimś zboczem lub po prostu obok, ponieważ po lewej stronie rosnęły bardzo gęste krzaki, a po prawej stronie mieliśmy źródło tego błota. Był to błotny "potok", który najwidoczniej bardzo powoli spływał na drogę w czasie deszczu, którą właśnie szliśmy, Pierwszy raz widziałem takie coś, dlatego przyglądałem się temu bardzo dokładnie. W tym miejscu po naszej prawej stronie stał samotny, mały, drewniany domek z drabinką pośrodku. Wyglądał bardzo pięknie i można było dzięki niemu poczuć klimat gór, bo po jego drugiej stronie mieliśmy piękne widoki na Beskid Śląski i polanę, która "spływała" po stoku od samej chaty.

Idąc dalej obyło się bez dodatkowych przygód i już wkrótce dotarliśmy do małej wioski, którą przecięliśmy w poprzek wchodząc w kolejny las. Tutaj dowiedzieliśmy co tak naprawdę dzieje się tutejszymi lasami z tablicy informacyjnej. Zanim doszliśmy do tej tablicy musieliśmy jeszcze przejść przez zarośnięty zielony szlak, którego znaki prowadziły przez czyjąś posiadłość. Nie była zagrodzona, a znaki widoczne były na jej terenie, więc tak poszliśmy, jak one pokazywały. Po drodze minęliśmy jeszcze stary wóz strażacki.

Po przejściu przez drogę ujrzałem to, na co tak długo czekałem. Było to bardziej strome wzniesienie niż dotychczas. Ucieszyłem się bardzo i pokonałem je swoim tempem. Za mną dołączał McGregor. Za nami reszta. Cały czas było stromo, więc osiągaliśmy wysokość w dość szybkim tempie i dopiero teraz widzieliśmy jak zniszczone są tutejsze lasy. Z naszej ścieżki widzieliśmy jedynie bardzo rozległe polany pni dookoła, których stały uschnięte świerki przeznaczone również do wycinki. Widok był przerażający, bo cały czas nic się nie zmieniało na naszej trasie. Kiedy byliśmy już nieco wyżej nasz szlak się rozgałęził. Ja i McGregor wyszliśmy na prowadzenie, ale poza szlakiem. Kiedy reszta dołączyła do skrzyżowania, krzyknęli, że nie idziemy szlakiem. My na to odpowiedzieliśmy, że poszliśmy tylko sprawdzić śnieg śmiejąc się i dołączyliśmy do nich idąc po linii prostej przez las stromym zboczem.

Od teraz po prawej stronie mieliśmy gęsty las - jeszcze nietknięty - a po prawej piękne i rozległe polany. W oddali widzieliśmy łuk szlaku poprzez grań zakończony cylem. Gdzieś tam widzieliśmy wydobywający się dym zza stoku. McGregor powiedział, że to Fajkówka. Nie mylił się, bo szlak rzeczywiście przebiegał wyznaczonym łukiem prowadząc nas pod samą Fajkówkę. Przed ostatnim podejściem mieliśmy jeszcze do pokonania szerszy potok górski do którego ktoś wrzucił pocięte kawałki pni. Ja i McGregor przeskoczyliśmy po nich na drugi brzeg, po czym weszliśmy wyżej czekając na resztę ekipy. Tknp nie skakał po tych pniach, dlatego wyznaczył swoją drogę, idąc po całych balach świerkowych ułożonych tutaj w stos. W końcu dotarliśmy w umówione miejsce.

Było nas sześciu. Przywitał nas starszy gospodarz - bardzo miły gospodarz, który mógłby być wzorem dla wielu innych. Weszliśmy do środka, zakwaterowaliśmy się i podziwialiśmy jego chatę od środka. Była zrobiona w iście górskim stylu. Ściany wykonane z ciosanych drewnianych bali. Wszelkie szczeliny wypełniała słoma, dzięki czemu w środku było bardzo ciepło (+24 stopnie). Przy oknach stały trzy duże stoły połączone w jeden, jak gdyby miało się tu odbyć wesele, a dookoła nich 22 krzesła. Na środku pokoju stał kominek, do którego było przygotowane już drewno. Wystarczyło tylko podpalić. Jednak ze względu na wysoką temperaturę w pomieszczeniu, tego nie robiliśmy. Po prawej stronie od długiego stołu stały dwie małe kanapy przykryte narzutą pomiędzy, które wciśnięty był bujany fotel. Każdy z nas go szybko wypróbował oprócz mnie, bo ja szykowałem się do czegoś innego... Po przeciwnej stronie do kanap i tego fotela stała stara meblościanka, na której półkach stały zabawki dla dzieci. Zaś po przeciwnej stronie do okien i stołów stał stary telewizor i magnetofon. Na suficie, który pokrywały jasnobrązowe deski podtrzymywane grubymi balami, wisiała lampa dziewięcioramienna stylizowana na osiemnastowieczny świecznik. Również przedpokój był urządzony w niecodzienny sposób. Na jego środku pod oknami stały trzy, małe stoliki, a naprzeciwko nich ławka. Za tym wszystkim stały 4 materace, które były przydatne w przypadku, gdyby chętnych było więcej niż jest miejsc noclegowych. Zarówno z pokoju jak i przedpokoju, można było przejść do kuchni, z której mogliśmy korzystać dowoli.

Przed wejściem do tej chaty rozwiesiliśmy klubową flagę, przy której zrobiliśmy sobie zdjęcia. Obowiązkowym rekwizytem była moja Laska Gandalfa czyli długi, gruby i powyginany świerkowy kij, z którym chodziłem na szlakach. W pokoju, który zajęliśmy również rozwiesiliśmy flagę. Była to pierwsza flaga naszego klubu. Wisiała na drewnianych karniszach - na tych samych co firany. Z zewnątrz również obiekt jak i jego otoczenie prezentowały się bardzo pięknie i klimatycznie jak na góry przystało. Przed samą chatką wypływała woda ze źródełka, które otaczał drewniany krąg. W kręgu zbierała się woda tworząc mały stawek, pozwalający nabrać jednorazowo większą ilość wody. Kiedy krąg się przepełnił, woda wypływała dalej - po wąskim kanaliku wykopanym w ziemi w dół stoku. Cały ten teren otaczały ogromne polany, na południu, których zalegała bardzo długa, ale wąska pokrywa śnieżna.

Była 12.07 kiedy przybyliśmy na miejsce, a dowiedziałem się, że dopiero o 16.00 druga grupa ma do nas dołączyć, dlatego zapytałem gospodarza, gdzie jest najbliższy sklep w Kamesznicy. Zdziwił się trochę, powiedział że to bardzo daleko, ale w końcu powiedział gdzie i... poszedłem. Były jeszcze niecałe 4 godziny do spotkania się z nimi, więc musiałem zrobić coś z tym czasem. Wybrałem drogę do sklepu w Kamesznicy czarnym szlakiem. Przed wyjściem zadzwoniłem do tamtej grupy i zapytałem czy coś chcą. RafalS kiedy usłyszał to pytanie, zaśmiał się na cały głos, po czym powiedział: "To kup mi no wiesz... coś wyskokowego, nalewkę, albo coś...". Ja mu na to odpowiedziałem: "To mów od razu, ze chcesz sprzęt górski lub jakiś inny szpej, a nie tak to owijasz". Szybko się zrozumieliśmy i słuchałem dalszych propozycji. Dorota dorzuciła do listy piwo, kiełbasę (bo szykowaliśmy się do ogniska) i wodę mineralną.

Wyruszyłem bardzo szybko - nie zdążyłem, czy też zapomniałem coś zjeść. Do Kamesznicy zszedłem czarnym szlakiem - a raczej nim zbiegłem nie odpoczywając ani na chwilę, ponieważ to był mój ostatni raz w górach przed wyjazdem na 5-miesięczne szkolenie, dlatego postanowiłem, że podczas tego zjazdu muszę się zajechać w górach, aby poczuć je ostatni raz z całego serca. Będąc w Kamesznicy na rozstaju dróg wybrałem nie tą co trzeba, dlatego kiedy doszedłem do lasu zawróciłem. Idąc w drugą stronę dosyć szybko znalazłem sklep, kupiłem co trzeba i zawróciłem na czarny szlak. W plecaku miałem takie rzeczy jak: 2,5kg kartofli na ognisko, 1kg soli, szpej wysokogórski w postaci Soplicy RafalaS 0,5l, chleb, 1,5l wodę Doroty, 0,5kg ciastek - markizów (obowiązkowych przy łojeniu Grani Słodkości), musztardę, 1,5 kg kiełbasy na ognisko i jeszcze parę innych drobnych rzeczy. Z tym wszystkim zabrałem się za podejście na czarny szlak do Fajkówki. Postanowiłem, że nie będę odpoczywał, więc poszedłem dodatkowo swoim tempem. Przyznam, że do chatki wszedłem cały spocony i nie umiałem złapać tchu, a kaszel trzymał mnie jeszcze przez dobrą godzinę.

Jest 13.58. Przyjechał do nas Cowboy, który po drodze zabrał plecaki wszystkim dziewczynom z drugiej grupy. Po wyjściu z samochodu powiedział, żebym zdjął z niego "bana" bo w radiu leciała Sandra - Maria Magdalena. Przywitaliśmy się z nim i już wkrótce poszedłem z gospodarzem, aby pokazał mi miejsce na nasze ognisko. Pierwsze, co pomyślałem - widząc naszego gospodarza - że jest wytrawnym góralem, a tym bardziej że jest tu miejscowy, więc trochę przegoni mnie po górach. Poszedłem więc za nim trochę szybszym krokiem na 10m stoku czarnego szlaku i usłyszałem żebym zwolnił, bo po raz pierwszy wyszedł się przejść po zimie. Pokazał mi dwa takie miejsca, ale przy czarnym szlaku nie było drewna na jego rozpoczęcie, więc gospodarz pokazał mi drugie - na końcu wielkiego płatu śnieżnego, który opisałem powyżej. To miejsce było idealne. Setki połamanych gałęzi przez wiatr, stare kupki drewna, resztki pni - tego nam było trzeba. Miejsce ogniska było tak dobrze umiejscowione, bo mieliśmy widok na wielką polanę, za nami był las, a zaraz za naszym miejscem rosnęło kilka samotnych, młodych świerków na polanie tworząc mały "murek" zza którego nie było widać nic.

Na przeciwko tego murku McGregor schował swoją wódkę "Zawisza", która miała czerwony kolor. Rozdwojona gałązka młodego świerku, która obejmowała szyjkę tej butelki dodała szczególnemu uroku temu widokowi, który zasługiwał na zdjęcie.

Tymczasem przybyła do nas druga grupa idąca z Rajczy Dolnej. W wielkim pokoju z "weselnymi" stołami usiedliśmy na chwilę, aby zacząć integrację. Już od samego początku ktoś rzucił jako temat naszej rozmowy hasło "praca". Tyle zaczęliśmy o niej rozmawiać, że Elik w końcu powiedziała: "Już żadnych rozmów o pracy na tym zjeździe". I tak też zrobiliśmy, choć jeszcze przez chwilę nie udawało się to nam. To właśnie tutaj powstała pierwsza rozmowa na temat bananów, o których było tyle na forum. O bananach zaczęliśmy rozmawiać po tym, jak Cowboy przedstawił się jako właśnie Cowboy, ponieważ wyciągnął dwa banany i zakręcił nimi niczym rewolwerami. Słowo "banan" nabrało jednak jeszcze drugiego znaczenia - jednak nie godnego przedstawienia tutaj w relacji. Po chwili Cowboy zaczął swoje przemówienie mówiąc po, co tak naprawdę się tu spotkaliśmy. Powiedział kilka miłych słów i przystępowaliśmy powoli do przygotowywania ogniska. Ja, Cowboy, Tyrystykon. Tknp i Królik poszliśmy przygotować ognisko. Ja i Turystykon bardzo szybko nanieśliśmy stosy drewna. Cowboy i Królik obrabiali je tak, aby można było wkładać bezpośrednio gałęzie do ognia. Tknp zajął się struganiem kijów na kiełbasę. Byliśmy bardzo zgraną ekipą, ponieważ już za niecałą godzinę mieliśmy gotowe praktycznie wszystko.

Jeszcze przed przygotowaniami przybył do nas Ice-Breaker na... 20min, po czym pojechał do domu. Za to należy mu się szacunek, bo chciał się z nami spotkać nawet wtedy, kiedy nie mógł. Poprosił jedynie o większą porcję wina, które akurat teraz degustowaliśmy, zamieniliśmy kilka słów i niestety musiał już iść. Dowiedzieliśmy się, że idą do nas jeszcze jego dwaj koledzy i dziewczyna, którzy... właśnie błądzą gdzieś w drodze z Baraniej Góry. W końcu przybyli i również przywitaliśmy ich równie gorąco, co resztę uczestników. Zjawił się także Heniek - osoba, która jeszcze nie należała do naszego klubu. Zadzwonił do mnie dzień wcześniej, co mnie cieszyło, ponieważ nasz klub ciągle rosnął w siłę. Cowboy'owi bardzo szybko przypadła do gustu jego czapka z logiem Mamut'a, którego tak przecież potrzebował po naszej wyprawie na zimowe Rysy, kiedy to podarł sobie spodnie z tej samej firmy zjeżdżając z jednego ze stoków. Cowboy zaczął szybko negocjacje z nim, ale nie wiem jak później się skończyły. Dorota poprosiła mnie o rzeczy, które wcześniej zamówiła. Dostała nie wszystko, czego chciała. Zamówiła sobie piwo, ale kiedy Królik wpisywał je na listę, Jadzia powiedziała, żeby je wykreślić, ponieważ było tu tyle butelek, wszystkiego, czego dusza zapragnęła. Najwidoczniej zapomniałem o piwie Doroty, bo wykreśliłem je jednym pociągnięciem długopisu...

Jest 17.56. Jeden z kolegów Ice-Breakera - Krzysztof - zapytał czy ktoś nie pożyczył by mu samochodu, bo potrzebuje pojechać do sklepu do Milówki. Cowboy mimo, że go nie znał, ponieważ nie było go nawet na forum, pożyczył mu to, o co poprosił. O 18.05 Krzysztof pojechał z Magą... My tymczasem rozpalaliśmy ognisko. Zaszczyt rozpalenia tego najważniejszego ogniska dla mnie przypadł właśnie mi. Cowboy podał mi zapalniczkę. Moment jej przekazania został uwieczniony na zdjęciach jako chwila historyczna. Na szczęście obyło się bez wpadek i udało mi się rozpalić ognisko za pierwszym razem. Tutaj bardzo szybko okrzyknęliśmy RafalaS naszym "BeHaPowcem", dlatego przekazaliśmy mu informacje o niebezpiecznej studni znajdującej się tuż za nami oraz o płacie śnieżnym tuż pod naszym miejscem ogniska, który mógł w niewyjaśnionych okolicznościach zagrozić nam "lawinową trójką"..

Tomek - mąż Elika - zrobił największą furorę. Wyciągnął 3 kiełbasy i nabił je naraz na jeden kij. Ile było aparatów, tyle zrobiono mu zdjęć. Ogień również się popisał, ponieważ palił się tylko u dołu i u samej góry - środek pozostawał ciągle nietknięty. Długo czekaliśmy na to, aż ogień się rozpali bardziej i się doczekaliśmy. Minęła już dobra godzina, a Magi i Krzysztofa nadal nie było... Żartowaliśmy, że Krzysztof zwiał z autem Cowboy'a. Na to Cowboy powiedział, że i tak myślał o zmianie samochodu. W końcu usłyszeliśmy gdzieś w oddali silnik. Na to Cowboy powiedział: "Ale mój silnik tak nie chodził". Śmialiśmy się z tego, bo było słychać jakiś samochód ciężarowy. W końcu jednak się zjawili. Z samochodu ujrzeliśmy tylko dwie sylwetki niosące, ze 4 reklamówki towarów. W tym samym czasie dojechali do nas Igi i Mooliczek. Przywitanie z nimi było bardzo długie. RafalS przypadkowo stał się naszym bohaterem wypowiadając słowa: "Przyniosłem flaszkę w butelce". Po usłyszeniu tego zdania wszyscy nie umieliśmy powstrzymać się ze śmiechu.

Ogień palił się już bardzo dobrze i atmosfera robiła się coraz lepsza. Kiedy zrobiło się już ciemno, każdy z nas dziękował wszystkim, za to, co każdemu udało się osiągnąć dzięki innym osobom. Wtedy Cowboy zaczął swoje przemówienie. Był w takim stanie, że w ciągu 5 minut dokonał dwóch "zdrad" bijąc tym samym klubowy rekord, którego jeszcze nikt nie ustanowił. Na początku rozmawiał z Beti, po czy przyszedł do mnie mówiąc przy wszystkich słuchających, że jestem jego najlepszym partnerem do chodzenia po górach, ale za dosłownie minutę podszedł do RafalaS i powiedział to samo jemu, po czym wrócił do Beti. Ja i Grzegorz wybuchnęliśmy śmiechem, bo w ciągu 5 minut powstał taki zawikłany "romans", że niejedna brazylijska telenowela wysiadała przy nim. Przyszedł i czas na mnie. Byłem zestresowany jak nigdy, widząc 25 par oczu wpatrzonych we mnie. Powiedziałem co do mnie należało i kontynuowaliśmy dalej nasze ognisko. Po chwili wszyscy zaśpiewali dwukrotnie "sto lat" co było dla mnie bardzo wzruszające, czego chyba nie było po mnie widać. Chciało mi się płakać zarówno ze szczęścia jak i z tego, że to już niestety czas opuszczać najwspanialszych ludzi gór.

Towarzystwo rozkręcało się dalej... Cowboy i Beti poznawali się. Tutaj Turystykon rzucił dwa hasła. Na samym początku ich znajomości: "Nasz menadżer znalazł sobie drugi substytut Kornelii" czym powalił nas na ziemię. To hasło miało w pełni pozytywne znaczenie, dlatego było nam tym bardziej wesoło. Po dłuższym czasie gdzieś nam zniknęli, a kiedy wrócili Turystykon dorzucił hasło: "Cowboy wymienił banany". Po tym zdaniu wszyscy leżeliśmy ze śmiechu po raz drugi. Przez dalszą część ogniska wymiana bananów nie schodziła nam z ust. Tymczasem obserwowaliśmy jak RafalowiS głowa opadała na dół. Po chwili siedział na ławce z podpartą głową i zamkniętymi oczami. Głowa staczała się coraz niżej... Kiedy podeszliśmy zrobić mu zdjęcia, nawet błysk lamp go nie obudził. W tym samym czasie Cowboy dorobił się jeszcze dwóch nicków: Mu-Men i Łaciate-Men. Obie nazwy wzięły się od bezpośredniego tłumaczenia słowa Cow-Boy.

O 22.31 gospodarz poprosił, żebyśmy się powoli zbierali, bo chciał już iść spać. Miał w tym rację, bo byliśmy tak głośno, że niejeden niedźwiedź przy nas by nie dał rady. W pewnym momencie zadzwoniła do nas Patrycja. Pokazaliśmy na co nas stać, bo właśnie miała okazję usłyszeć dwukrotnie nasz ryk. Turystykon i ja zaczęliśmy podkładać więcej do ognia, dzięki czemu było nam wszystkim ciepło. Ogień stał się wysoki i tak piękny, że każdy z nas zaczął go fotografować. Ja i Grzegorz zaczęliśmy prowadzić rozmowę o starych czasach naszego klubu. W pewnym momencie powiedział, że widział fajną ruderę po drodze. Kiedy Grzegorz powiedział "ruderę", Maga zapytała: "Ale nie mnie?". Wybuchnęliśmy śmiechem, bo przed paroma minutami spadła z ławki na plecy, mówiąc: "Podnieślibyście starą babcię". Pomogłem jej wstać, a kiedy Królik zaświecił swoją, czy też pożyczoną latarkę, powiedział, że aktualnie jestem na etapie zwiedzania starówki Oławy. Na sam koniec Seweryn przedstawił nam nową jednostkę ciepła kamienia, który otaczał nasze ognisko, po tym jak Grzegorz ogrzewał założone buty na tymże kamieniu. Seweryn powiedział, że ten kamień ma 600 pierdyliardów i dziwi się czemu ten but się jeszcze nie pali, a kiedy zapytaliśmy ile wynosi ten jeden "pierdyliard" odpowiedział: "W pizdu razy w chu..." Po obliczeniu tej jednostki wszyscy leżeliśmy ze śmiechu jak jeden mąż.

Po prośbie gospodarza długo się zbieraliśmy. Poszliśmy spać o godzinie 00.02. No właśnie czy spać? Bardzo skutecznie nam się to nie udawało. Chłopcy zagasili jeszcze ogień Żółtym Plesem... W pokoju spaliśmy na podłodze w śpiworach - oprócz mnie. Nasze dziewczyny spały obok w pokoju, gdzie były łóżka dla nich wszystkich. Do godziny 00.40 prowadziliśmy rozmowy, po czym Turystykon zgasił światło. Nasze rozmowy jednak nie miały końca i nie mogliśmy zasnąć. Najszybszy jednak był Seweryn. Po kilku sekundach po wejściu do śpiwora chrapał jak stary bóbr. Szybko po sali krążyło hasło, które wypowiedziałem na K-Cfaj, kiedy to chyba Tknp zaczął chrapać: "Trzeba coś z tym kur... zrobić". Tak się śmialiśmy z tego hasła, że wszyscy znowu powstawali, a kiedy znowu było słychać chrapanie trzech kolejnych osób, chrapnąłem specjalnie na cały głos. Śmiech Królika i McGregora powalił wszystkich na ziemię i połowa z nas obudziła się ponownie. Nie umiałem jeszcze długo zasnąć, dlatego świeciłem każdemu latarką, kto szedł nad Żółte Pleso.

Jest 1.40 w nocy. W końcu przyszedł czas na mnie. Jak Turystykon to nazwał "Fajkówka Band" dawała właśnie swoje najlepsze kawałki. Było to synchroniczne chrapanie pięciu osób naraz. Seweryn najgłośniej, Krzysztof grał na "zapchanej dwururce", a gdzieś tam w oddali było słychać chrapanie "na pół gwizdka". O dziwo RafalS chrapał bardzo krótko i cicho, dzięki czemu jego legenda upadła. Pójść spać udało mi się dopiero w okolicach 2.20 w nocy. Niestety na chwilę. Sen był przerywany samymi hitami "Fajkówki Band", które właśnie teraz "grała".

Jest 3.40 w nocy. Ja, Grzegorz i Turystykon wstaliśmy właśnie o tej godzinie, aby podtrzymać klubową tradycję, czyli głośne chrupanie czekolady o tej porze. O ile to drugie udało nam się bardzo dobrze, to głośne chrupanie już nie, ponieważ +24 stopnie nie zmroziły tak samo czekolady, jak -14 stopni za oknem w Markowych Szczawinach... Było za pięć czwarta, dlatego wyciągnąłem mój górski kalendarz wschodów i zachodów Słońca i wyszedłem na zewnątrz aby sprawdzić jaka jest pogoda. Niebo było idealnie bezchmurne i gwieździste. Od razu zaproponowałem żebyśmy poszli na wschód Słońca. Zebraliśmy się w 5 minut, podczas gdy reszta jeszcze spała. Na rozgrzewkę złoiliśmy jeszcze jedną Grań Słodkości w postaci drugiej czekolady i poszliśmy, zostawiając na podłodze ostatnią jej kostkę jak i otwartą kartkę z kalendarza wschodów i zachodów Słońca na rok 2008.

Początkowo Turystykon nie był chętny na ten wschód ze względu na to, że lasy są tu całkowicie zniszczone i brak tu jakichkolwiek oznakowań przez, co musielibyśmy szukać szlaku - na dodatek w nocy, podczas gdy koledzy Ice-Breakera stracili się w środku dnia. Ale kiedy Turystykon słyszał koncert Fajkówki Band powiedział: "Jak Michał wieczór proponował mi wschód, to trochę się wahałem, ale rano widziałem jak życie smakuje i poszedłem...". Mówiąc "życie" miał na myśli tą wiecznie nie udaną próbę zaśnięcia. Po tym, szybko podniósł siebie na duchu i w trójkę ruszyliśmy na wschód. Popatrzyłem na znak, który wskazywał 1h 30min na Baranią Górę i poszliśmy. Jako, że mieliśmy ograniczony czas wschodem Słońca, narzuciłem szybkie tempo. Pierwszy etap w lesie przeszliśmy bardzo szybko, dzięki czemu zyskaliśmy na czasie. Kiedy dotarliśmy do pierwszej drogi, którą zwożono drzewo szukaliśmy szlaku, ale jako że nie było tu znaków wybraliśmy tą najwęższą biegnącą na zachód. Dobrze wybraliśmy, bo gdzieś na pojedynczym drzewie zauważyliśmy jeden znak. Kiedy dotarliśmy do drugiej drogi przeznaczonej do zwózki drewna zrobiliśmy to samo. Historia jednak powtórzyła się trzeci raz. Zrobiliśmy tak samo... Minęliśmy mały płotek postawiony dookoła drzewa i nasza droga się skończyła. Zapytałem Turystykona czy kojarzy ten płotek, ale odpowiedział, ze nie, dlatego powiedziałem, że wracamy na drogę, gdzie Turystykon wybrał równolegle biegnącą ścieżkę do prawej krawędzi szerokiej drogi. Był to dobry wybór, bo dalej znaleźliśmy znaki.

Od teraz szliśmy wyciętym lasem, w którym widzieliśmy tylko odwrócone do góry nogami korzenie. Znaków nie było w ogóle, dlatego poszliśmy tam, gdzie było większe nachylenie stoku. Nie był to dobry wybór, ponieważ za parę minut zauważyliśmy samotne drzewo, na którym majaczyło coś białego. Zawróciliśmy i poszliśmy do tego drzewa. Był to znak, którego szukaliśmy. Skręciliśmy w lewo, w wąwóz do połowy zasypany śniegiem, w którym ciężko było nam wędrować. Cały czas zapadaliśmy się pod naszym ciężarem i na dodatek płynął tędy potok, którym musieliśmy iść. O tej porze było już bardzo jasno, ale wchodziliśmy w pasmo mgieł, dzięki którym znowu nastała prawie noc. Po 20min dotarliśmy do miejsca, w którym łączy się szlak czarny i czerwony zwanego przeze mnie przystankiem PKS-u. Taką nazwę nadałem temu miejscu, po tym jak zobaczyłem tutejszy deszczochron. Do szczytu było już 3min drogi, więc doszliśmy tam jak najszybciej. Na szczycie byliśmy 30min przed wschodem Słońca, Tutaj widzieliśmy z góry pasmo mgieł przez, które się przedzieraliśmy, ale dostrzegliśmy również, że ze wschodu Słońca nic nie będzie, ponieważ połowa nieba była przykryta chmurami.

Weszliśmy na wieżę widokową. Widok z niej był przepiękny. Niebo "szykowało" się do przywitania Słońca. Na południu układał się równy rząd "zimnych" chmur, który osiadł w połowie szlaku Przystanek PKS-u - szczyt Baraniej Góry. Widok był niesamowity! Na wschodzie, niestety niebo pokryte było chmurami, które skutecznie zasłoniło nam cały spektakl, dlatego zeszliśmy z wieży i postanowiliśmy, że poczekamy jeszcze trochę. Mój optymizm był bardzo mocny nawet po godzinie 6.11 kiedy to miał się odbyć ten wschód. Liczyłem na to, że w chmurach utworzy się mała szczelinka choć na chwilę. Niestety się nie doczekałem. Weszliśmy na wieżę ponownie, aby sprawdzić czy coś się zmieniło. Niestety z góry ujrzeliśmy tylko więcej chmur i mgły, dlatego postanowiliśmy, że schodzimy do Fajkówki. Tym razem nie musieliśmy szukać szlaku, ale kiedy przebijaliśmy się przez warstwę mgły widzieliśmy jak niebo za naszymi plecami robi się błękitne. Kiedy zeszliśmy poniżej tej warstwy dokładnie połowa nieba była zasłonięta chmurami (cześć ze Słońcem), a druga połowa nieba była bezchmurna. Również tu Grzegorzowi zapadła się warstwa śniegu, przez, co wywrócił się dosyć efektownie dając nam kolejny powód do radości.

Kiedy przechodziliśmy przy jednym z grubszych pni - na 15min drogi przed Fajkówką - postanowiliśmy, że musimy jeszcze złoić Grań Słodkości. Wyciągnąłem ciasto morelowe i zaczęliśmy "łoić". Wziąłem tylko jedno, ponieważ bez asekuracji nie mogłem "pójść" dalej... Piliśmy tutaj wodę z jednego z potoków, które utworzyły się tu po topiącym się śniegu. Podziwialiśmy stąd niesamowity Worek Raczański. Było widać tylko szczyty najwyższych gór, podczas gdy wszystko pod nimi było pokryte gęstą mgłą. Nad naszymi głowami przebijało się Słońce zza siwych chmur na których utworzyło się zjawisko zwane "Efektem Halo". Było naprawdę bardzo duże jak na ten rodzaj zjawiska, a tęcza otaczająca Słońce tworzyła prawie pełny krąg. Po dojściu do Fajkówki przywitaliśmy się ze wszystkimi ponownie i powiedzieliśmy jakie są warunki na szlaku. W tym samym momencie opuszczała nas już Maga, z którą pożegnałem się.

W pokoju siedzieliśmy wszyscy i planowaliśmy podział na grupy, ponieważ nie wszystkim odpowiadała wędrówka na Baranią Górę ze względu na brak czasu. Od razu powstały rozmowy na temat BHP i tym podobne... Całą naszą grupę podzieliliśmy na 3 mniejsze. Ja byłem w tej, która chciała iść na szczyt Baraniej i wrócić czerwonym szlakiem do Węgierskiej Górki - tą najdłuższą opcją. W naszej grupie był: Krzysztof, ja, Dorota i Dorka, Łukasz, Tomek, Elik, Beti i Cowboy. Już po wejściu mieliśmy niezły ubaw widząc na środku ogromnego pokoju samotnie leżącego kartofla. Każdy się jemu przyglądał i robił zdjęcia, ale nikt go nie podniósł. Ja i Cowboy poszliśmy posprzątać teren przeznaczony pod ognisko - nazbierało się 4 reklamówki śmieci... Tymczasem reszta sprzątała w środku. Po wyjściu na zewnątrz zaczęliśmy się żegnać, a kiedy RafalS pożegnał się z Dorotą na tzw. misia zapytał się czy ona idzie też z nami. Odpowiedziała, że tak... Wtedy chórem odpowiedzieliśmy, że wiadomo o co chodzi. Jak zwykle winny się tłumaczył i w dobrym humorze poszliśmy na Baranią Górę - niektórzy po raz drugi...

Do samego szczytu szło nam się równomiernie i szybko. Śnieg nie był już tak zmrożony, a raczej jego górna warstwa, dlatego już nie zapadaliśmy się tak samo jak przed wschodem Słońca. Na szczycie, a raczej na wieży widokowej każdy z nas wyciągnął po jednej czekoladzie, dzięki czemu każdy miał okazję wypróbować czegoś innego. Pojawiły się czekolady miętowe, mleczne, pomarańczowe i gorzkie. Nie mogłem jeść ich za wiele ze względu na permanentny brak asekuracji na tej grani... Na wieży widokowej z Cowboy'em zaczęliśmy układać plan zjazdu na linie z jej szczytu, ale lina była za krótka... Po zejściu z wieży Beti i Łukasz zaczęli się huśtać na desce przerzuconej przez metalową konstrukcję wieży. Szybko między nami krążyły hasła, że ta deska nie ma odpowiedniego dopuszczenia do użytku BHP czy też UDT. Największą furorę zrobiła jednak sałata Doroty. Kiedy wyciągnęła ją, powiedziałem, że jemy chaszcze na szczycie. Po jej zjedzeniu czas było się pożegnać. Było nas 9-ciu, ale kiedy zobaczyliśmy, że dalej chce iść tylko trójka: Elik, Tomek i ja pomyśleliśmy sobie czy to tak na nich podziałał napis: "Węgierska Górka 4h". To był oczywiście żart z naszej strony.

Do Węgierskiej Górki maszerowaliśmy równomiernym tempem zatrzymując się na chwilę co 30min. Widok z Magurki Radziechowskiej był piękny. Lasy, które niegdyś tutaj rosnęły zostały całkowicie zniszczone, co do jednego drzewa, dzięki czemu przez cały ten czas mieliśmy okazję oglądać wszystkie góry otaczające Skrzyczne. Po lewej stronie (na północy), bardzo pięknie było widać całe podejście na Skrzyczne z trzema górami, z których spływały wielkie polany śniegu ku dołowi. Każda z tych polan była zakończona zniszczonym lasem, które "spływały" do jakiejś doliny. Również stąd podziwialiśmy podejście na Baranią Górę, którym to przyszliśmy. Widać było stąd je jako wielki, biały łuk biegnący po najwyższych wniesieniach, na końcu którego znajdował się gęsty las, choć nie tak już gęsty jak miało to miejsce przed sierpniem 2005, kiedy to przyszła potężna wichura wyrywając 8km kwadratowych drzew, co do jednego z korzeniami.

Idąc dalej, minęliśmy Mur Baszta i inne skałki, a kiedy zaczęliśmy schodzić z Glinnego zaczęły się przygody. Na początku nie mogliśmy znaleźć szlaku wśród setek wywróconych drzew. Po wybraniu drogi i znalezieniu szlaku musieliśmy jeszcze przejść po tych drzewach. Stąd podziwialiśmy inny niesamowity widok. Z tego miejsca idealnie było widać całkowicie zaśnieżony szczyt Pilska, który stąd wyglądał jak jakaś wielka, potężna, tajemnicza i nie do zdobycia góra. Gdzieś w oddali majaczyła charakterystyczna sylwetka Babiej Góry. Cały ten rząd wyższych gór niż te, które nas otaczały, wyglądał wręcz nieosiągalnie. Stąd wydawały się bardzo wysokie i sprawiały wrażenie alpejskich szczytów skutych wiecznym lodem. Po godzinie wędrówki gęstym lasem zatrzymaliśmy się na Grań Słodkości i zaczęliśmy schodzić niżej. Tylko przez przypadek nie zgubiliśmy szlaku, ponieważ spodobało mi się drzewo wywrócone i złamane prawie przy samej powierzchni ziemi. Spojrzałem na nie i powiedziałem: "Patrzcie jaki ucięty szlak".

Nie wiedziałem, że tam jest znak, ale Elik go tam zauważyła. Był to czerwony znak oznaczający zakręt. Nigdy byśmy tam nie zeszli ponieważ przed nami była szeroka droga, a szlak prowadził wąską dróżką zawaloną dziesiątkami drzew. Okazało się, że ta wąska ścieżka jest właśnie naszym szlakiem. Przeszliśmy jakoś ten odcinek to skacząc, to chyląc się pod drzewami i już wkrótce dotarliśmy do kolejnego rozstaju dróg, na którym zadzwonił do nas Turystykon. Powiedziałem, że będziemy około za godzinę bo idziemy czerwony szlakiem, ale chwilę później zgubiliśmy nasz czerwony szlak i znaleźliśmy się niespostrzeżenie na zielonym... Zadzwoniłem do Turystykona i poinformowałem go o nieoczekiwanej zmianie planów. Wyszedł po nas, ponieważ jemu nudziło się już od dłuższego czasu. Szedł w innej grupie i innym szlakiem, dlatego był szybciej. Spotkaliśmy się w rejonie Traktu Cesarskiego, skąd podążyliśmy już razem na parking. Tu posiedzieliśmy jeszcze pół godziny obserwując i podziwiając miejscowe łojantki oraz ich jednozębne raki... i pożegnaliśmy się ostatni raz...

Podsumowanie
Myślałem, że sentencja, którą Noel cały czas nam powtarzał: "Ludzie przeminą, a góry nie" jest wieczna. Jednak to, co tam zobaczyliśmy, skutecznie obaliło to powiedzenie. Z przykrością muszę stwierdzić, że Beskid Śląski już... przeminął. Zniszczone lasy, przewrócone korzenie do góry nogami i tysiące powywracanych drzew to niestety widok "normalny". Zdrowych, gęstych i zielonych lasów jest tam bardzo mało, co jest przerażające. Choć same góry są nadal to, to co się znajduje na ich powierzchni nie zachęca do dalszej turystyki górskiej - przynajmniej takie jest moje zdanie. Liczę, że kiedy leśnicy uporają się z plagą korników w lasach Beskidu Śląskiego nastąpi piękne odrodzenie natury jak miało to miejsce na Krakatau, gdzie wystarczyły 102 lata, aby wyrósł tam las ze spalonej lawą ziemi, tak gesty, że dzisiaj jest praktycznie nie do przejścia bez maczet. Liczę, że to samo uda się osiągnąć u nas, co jest bardzo mało prawdopodobne, dlatego po tym zjeździe uważam, że ludzie i góry przemijają bezpowrotnie, a nie jak dotychczas sądziłem - ludzie.

Również w tym miejscu chciałbym podziękować za tak liczne przybycie na moje pożegnanie. Byliście tak liczną grupą, że przy okazji pobiliście rekord obecności na klubowym zjeździe. Było nas razem 26 osób, a łącznie 28. Sam rekord nie ma dla mnie większego znaczenia, ale tym pokazaliście jak wielką jesteście siłą i że jeśli trzeba potrafimy się zjednoczyć. Chciałem podziękować każdemu z Was za to, co zrobiliście dla mnie i świata gór, za atmosferę jaką każdy z Was wprowadził do naszego klubu, za wzajemną pomoc i za ciągłe tworzenie historii tego klubu.