XI Zjazd Klubowy - Gorce - kwiecień 2008

Michał

 

 

 

REKONESANS W GORCACH - JEDENASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - GORCE - STARE WIERCHY - 26-27.04.2008

Dwudziesty szósty i dwudziesty siódmy dzień kwietnia roku 2008 były dniami szczególnymi, ponieważ odbył się długo oczekiwany zjazd w nowych górach dla wielu z nas oraz w idealnej pogodzie, której już dawno nie mieliśmy podczas naszych spotkań. Umówiliśmy się w Koninkach przy Hotelu "Koninki" na parkingu o godzinie 9.00. Ja Tknp i McGregor dotarliśmy nieco po umówionej godzinie, ponieważ jechaliśmy przez Zawoję ze względu na to, że w Makowie Podhalańskim miały być duże korki. Jednak nasza trasa była usiana remontami i korkami już od samej Suchej Beskidzkiej, aż po Mszanę Dolną. Królik i jego żona - Jadzia - jechali cały czas za nami od Przełęczy Krowiarki, na której to się spotkaliśmy. W drodze do naszego celu podziwialiśmy piękno Babiej Góry. Widok był niesamowity. Północne stoki jeszcze były "przykryte" zimą, podczas gdy u jej stóp wiosna "pukała" już do drzwi. Południowe stoki prezentowały się również niesamowicie. Orawa jak zawsze przywitała nas zielonymi i rozległymi polanami, podczas gdy w okolicach ruin Schroniska Beskidenverein zalegały jeszcze płaty śniegu.

Jednak nie to najbardziej zwróciło moją uwagę, ale fakt opóźnienia roślin w rozwoju na bardzo krótkim odcinku: podjazd na Przełęcz Krowiarki - pierwsze polany w Zubrzycy Górnej. Jest to odcinek niespełna 3 kilometrów, a jednak różnica w rozwoju liści między pierwszym odcinkiem a ostatnim tej trasy, wynosiła tu aż około 4 tygodnie!. W Zawoi, liście na drzewach pomału zieleniły już okolicę, a i białe kwiaty można było dostrzec na niższych stokach górskich, podczas gdy tam, na polanach w Zubrzycy Górnej, czyli po drugiej stronie Przełęczy Krowiarki drzewa budziły się dopiero ze snu zimowego. Po raz kolejny miałem okazję zobaczyć jak dzięki Babiej Górze czas upływa tu inaczej.

W końcu po 9.30 dotarliśmy na miejsce. Na miejscu byli już wszyscy oprócz Elika, Tomka i Pete'go, którzy to mieli przybyć do schroniska po południu. Już tu - na parkingu - było nam bardzo ciepło, więc wiedzieliśmy, że pogoda nam dopisze przez resztę tego dnia. Zanim jednak wyszliśmy, Grzegorz pokazał nam kapcie, które z pewnością zrobiły by furorę na każdym szlaku górskim.

Ja i McGregor poszliśmy na szlak zrobić mały rekonesans i sprawdzić, którą ścieżką możemy dostać się na zielony szlak, który zaprowadziłby nas na Turbacz. Przeszliśmy niewielki kawałek drogi asfaltowej, po czym szukaliśmy drogi rowerowej - bo to od niej mieliśmy odbijać na ów zielony szlak. Kiedy znaleźliśmy to, czego szukaliśmy chcieliśmy zadzwonić do kogoś z pozostałych klubowiczów, niestety tutaj nie było już zasięgu. Musieliśmy zawrócić. Wybraliśmy zielony szlak spacerowy, który przebiegał tuż obok domów znajdujących się w zacisznym miejscu. Szliśmy tak, dosyć szeroką drogą, która jednak miała swój koniec, ponieważ przy ostatnim domu, nasza droga była zagrodzona czerwoną bramą. Jednak zanim doszliśmy do tej bramy, Musieliśmy wejść do pobliskiego lasu na wydeptaną ścieżkę obok, którą doszliśmy do prostopadle biegnącej, szerokiej drogi leśnej. Od tego momentu Gorce pokazały nam jakimi są naprawdę górami. Już od samego początku podejście było bardzo strome i męczące. Krótki odcinek leśny, w dole którego widzieliśmy ostatni domek i przed naszymi oczyma ukazała się rozległa polana. Była wielka i bardzo zielona – tak bardzo charakterystyczna dla tych rejonów.

Ja i McGregor wyprzedziliśmy całą naszą grupę, podczas gdy oni odpoczywali po przejściu tego odcinka leśnego, aby rozejrzeć się za szlakiem, ponieważ daleko przed nami był prześwit w gęstym lesie, a po lewej stronie, gdzieś powyżej, widzieliśmy chyba jakąś drogę. Zaczęliśmy podchodzić szybkim tempem tą polaną, gdzie zatrzymaliśmy się w połowie jej wysokości. Widoki, które stąd ujrzeliśmy były niepowtarzalne. Przed nami widniały dwie, mniejsze góry, które były połączone ze sobą wielką przełęczą. Stoki obu tych gór były do połowy swojej wysokości pokryte fioletem, który tworzyły tu dopiero co utworzone pąki liści starych buczynowych lasów. Powyżej fioletu widniała już ciemna zieleń - czyli gęste, świerkowe lasy. U stóp obu tych gór widzieliśmy pięknie umajone i żywo-zielone polany. Na każdej z polan rosnęły drzewa, których gałęzie były pokryte gęstym i białym kwieciem. Dzięki temu widokowi, z Grzegorzem, wspominaliśmy nasz pierwszy klubowy zjazd, kiedy to byliśmy na podobnej polanie - Polani e Stańcowej pod Babią Górą – z której to obserwowaliśmy wyłaniające się Tatry zza gęstych chmur, a przed nami widzieliśmy drzewa równie ukwiecone, co teraz.

Czas już było ruszać dalej. Grupa zaczęła podchodzić, więc i my - ja i McGregor - poszliśmy wyżej w poszukiwaniu zielonego szlaku. Po dłuższym podejściu doszliśmy do szerokiej drogi, na której zobaczyliśmy znak zielonego szlaku i ogrom tej polany. Była niezwykle zielona - dopiero co pokryta nowymi kępami trawy. Tutaj, od góry, owa polana wcinała się w las wąskim jęzorem, czyniąc to miejsce niezwykle wyjątkowym przyrodniczo. U samej góry tej polany stał drewniany słupek z liczbą 10 i logiem Gorczańskiego Parku Narodowego. U dołu, podziwialiśmy piękne położenie polany i widoki, które mogliśmy podziwiać z jej szczytu oraz cztery, samotne świerki, które stały dokładnie na środku tej polany. A grupa przechodziła właśnie pomiędzy nimi. Po ich lewej, stały dwa świerki, które rosnęły obok siebie, zaś po ich prawej, dwa mniejsze i młodsze, które znajdowały się w odległości kilkunastu metrów od siebie, a za nimi "jama", którą wyszli z lasu.

Szedł również z nami pies Zenka - Frog. Po wejściu i dołączeniu do nas podszedł do tutejszego strumyka, skąd napił się wody. Właśnie teraz mieliśmy najładniejszy widok. Było ciepło, niebo błękitne, przed nami dwie góry "fioletu i zieleni", a po ich prawej stronie płynęła pojedyncza, białej barwy chmura, która unosiła się nad wszystkimi szczytami. Rozglądając się na wszystkie strony dostrzegłem również gdzieś tam w oddali wielką polanę podzieloną na pola uprawne, a na jej środku rosnęło samotne drzewo owocowe, za którym widniały jeszcze trzy pasma górskie tworzące tutaj różne odcienie zieleni. W miejscu, w którym staliśmy i oczekiwaliśmy na resztę grupy, znajdowała się jeszcze wielka skała, która tworzyła tu dwa naturalne schody. Była tak wysunięta z zielonego szlaku na polanę, którą podchodziliśmy, że od razu skojarzyła mi się ze słynną skałą z "Króla Lwa".

Tutaj podjęliśmy decyzję, że idziemy dalej zielonym szlakiem na Turbacz. Szybko wgłębiliśmy się w tutejsze lasy idąc szeroką drogą, ale kiedy stanęliśmy na rozstaju dwóch, równie szerokich dróg, zauważyliśmy, że nie ma z nami Zenka, który poszedł swoim tempem. Wybrał tą drugą, na której nie było szlaku. Jednak wiedzieliśmy, że chodzi po górach, więc pomyśleliśmy, że da sobie radę i dojdzie na miejsce, bo nasze wołania już najwidoczniej nie docierały do niego. Tymczasem Seweryn i McGregor wyciągnęli mapę, aby sprawdzić która droga jest właściwa. Wybraliśmy tą skręcającą w prawą stronę i poszliśmy dalej. Od teraz, las, którym wędrowaliśmy, był na przemian widokowy, a raz gęsty. W pewnym momencie doszliśmy do pięknego wąwozu, który tworzyły tu dwa starsze drzewa, podmyta wodą droga i zakręt, który teraz nas czekał.

Przed nami widniały dwa buki, za nimi znajdowała się mała polanka, za którą był wielki las. Właśnie ten widok utkwił mi najbardziej w pamięci, ponieważ polana "wstrzelona" między las i dwa buki pozwalała zobaczyć inną zieleń tego miejsca, pomimo tego, że to wszystko znajdowało się tak blisko siebie. Nieco wyżej ja, McGregor, Krzysztof i Dorka szliśmy nieco z przodu. Kiedy przechodziliśmy obok bardzo starego buka, którego pień w obu miejscach był bardzo mocno wybrzuszony, a sam jego pień tworzyło 6 wielkich pionowych, lewoskrętnych pręgów, Dorka powiedziała, że to drzewo wygląda jak kobieta. Bardzo mi się spodobało to porównanie, ale nie wiedziałem, dlaczego właśnie to słowo przyszło jej na myśl.

Po dłuższym podejściu lasem na wysokości 1023 m.n.p.m., naszym oczom ukazała się polana, która była w tej okolicy szczytem, z którego widać już było Turbaczyk. Na tej polanie znajdowało się kilka ławek, na których się zatrzymaliśmy. Czas nie gonił nas wogóle, dlatego postanowiliśmy, że tu zrobimy sobie dłuższy postój na śniadanie. Krzysztof był z nas chyba najlepszy ponieważ wyciągnął 5 czekolad z plecaka i powiedział, że to jeszcze nie wszystko. Krzysztof najwidoczniej chciał dołączyć do podtrzymywania tradycji klubowej, bo wyciągnął również banan, po czym to samo uczynił McGregor. Od razu do naszych głów przyszła nam "wymiana bananów" Cowboy'a... Po raz pierwszy na tej polanie mieliśmy okazję podziwiać krokusy rosnące w grupach. Rosnęły tu samotnie lub w 5-9 kwiatowych grupach. Było ich tu dosyć dużo, ale już wkrótce przekonaliśmy się, że będzie ich więcej...

Na tej polanie było nam bardzo ciepło, więc rozebraliśmy się do samych podkoszulków, a kiedy uczyniła to samo Jadzia, najbardziej zaśmiałem się ja, ponieważ już wkrótce będę w Ameryce na szkoleniu z pracy, a miała na sobie koszulkę z flagą Stanów Zjednoczonych i napisem "Chicago", Powiedzieliśmy, że to był już właśnie ten akcent amerykański. Kiedy Jadzia przebrała się, Królik zawiązał jej tą koszulkę na plecaku tak, że wystawały dwa ucha. I znowu mieliśmy powód do śmiechu, bo skojarzyły nam się one z króliczymi uszami, które to właśnie Królik wiązał. Obok nas leżał samotny świerk, którego korona była obrośnięta setkami szyszek. Patrząc pomiędzy tymi gałęziami i szyszkami na polanę i dalsze góry, miało się przed sobą widok niesamowity.

Po dłuższym odpoczynku zaczęliśmy podchodzenie na Turbaczyk. Już po paru chwilach po naszej prawej ukazała się pierwsza, stara bacówka, która od dawna niszczała. Jej dach gontowy, był dziurawy - na samym jego środku widniała wielka dziura, a poniżej - brama i wejście do niej. Od razu wspomniały nam się relacje z tych partii gór i opowieści o upadających i niszczejących bacówkach. Od teraz cały czas towarzyszyły nam krokusy w drodze na Turbaczyk. Już wkrótce dotarliśmy na polanę, którą widzieliśmy tam - z dołu - z polany, na której jedliśmy nasze śniadanie. Był nią właśnie Turbaczyk. Tutaj zrobiliśmy drugi postój. Sama polana była już dla nas niezwykła ze względu na bardzo liczne grupy krokusów, na które musieliśmy uważać, aby ich nie zadeptać. Na północnym - wschodzie tej polany stał samotny świerk, który "strzegł" okolicy. Wysunięty najbardziej w tym kierunku na tym terenie sprawiał wrażenie, jak gdyby otrzymał właśnie takie zadanie.

Idąc w stronę samotnego świerka widzieliśmy 6 pięknych pasm górskich - czym pas był bliżej, tym bardziej zielenią nas cieszył. Pierwsze pasmo górskie, licząc od nas, było z pewnością jednym z ciekawszych, Mieszanina starych buków i świerków na wszystkich jego zboczach na tle trzech następnych, wywierało na nas ogromne wrażenie. Dwie góry fioletu i zieleni stały się mniejsze, ponieważ oddalaliśmy się od nich, ale dzięki temu mieliśmy większe pole widokowe na całą okolicę. Patrząc na północny - wschód miało się wrażenie, że samotny świerk, który stał "na straży" właśnie strzeże tej okolicy, ponieważ po jego przeciwnej stronie tj. na północnym zachodzie tej polany stał drugi taki świerk i był równie wysunięty na skraj, co ten pierwszy. Jednak ten był mniejszy i powyginany, jak gdyby cały czas walczył z wiatrem. Najbardziej urzekające w tym widoku było to, że u jego stóp rósł malutki, samotny świerk, który miał zaledwie kilkanaście - kilkadziesiąt centymetrów wzrostu. Widok ten, porównałem do matki z dzieckiem, które stały samotnie na polanie wypatrujących już wiosny...

Będąc tu - na polanie - przywołałem sobie wspomnienia z Krzesanicy, ponieważ to miejsce bardzo mi ją przypominało. Przed nami stała piramidka ułożona z kamieni - taka sama jak te znane nam z Krzesanicy. Za naszymi plecami widzieliśmy nasz szlak, który tworzyły trzy polany na zboczach trzech wzniesień. A kiedy zaczęliśmy iść tymi polanami, niewiadomo dlaczego kojarzyły nam się one ze szlakiem Jaworzynka - Murowaniec. Być może dlatego, że za plecami mieliśmy prawie identyczny widok, który się ma, gdy idzie się za zakrętem z podejścia do Murowańca. Przed nami również było to samo - jedynie szczyty nie były tak wysokie i skaliste, ale gdyby stały tu wyższe góry, to szlak, którym się szło dokładnie oddawał tatrzański klimat.

Kiedy dochodziliśmy do ostatniego - trzeciego wzniesienia - nagle zobaczyliśmy starcie wiosny i zimy. Leżał tu jeszcze wielki płat śniegu, który graniczył bardzo wyraziście z zielonymi borówkami. Właśnie owe borówki i płat śniegu tworzyły tu granicę wiosny i zimy, która była tak wyraźnie narysowana, że można było dokładnie iść wzdłuż jej przebiegu. Kiedy przeszliśmy ten płat zadawaliśmy sobie pytania o stopień zagrożenia lawinowego, o wyjeżdżające deski, o krupę, o szrenię i Bóg wie o co jeszcze. Trochę pożartowaliśmy z tego płatu śnieżnego i poszliśmy dalej, zagłębiając się w gęsty, buczynowy las. Już za chwilę przechodziliśmy obok starej buczyny, która wyglądała "jak kobieta" Dorki. Był to stary buk złożony z trzech grubych pręgów, które lewoskrętnie łączyły się w jedność. Nieco dalej minęliśmy inny, stary buk, którego cały pień porośnięty był niezwykle gęstym i zielonym mchem, a po środku niego, mniej więcej na wysokości 1m, wystawało czerwonawe drewno. Zatrzymałem się tu na dłużej, ponieważ zestawienie czerwieni i zieleni zawsze oddziałuje najmocniej na wzrok.

Po przejściu tego odcinka ze starymi buczynami wyszliśmy na kolejną polanę. Tym razem przywitała nas, oprócz pięknych widoków, starą, niszczejącą bacówką. Dachu już praktycznie nie miała. Zostały tylko krokwie, które były mocno spróchniałe. Do jej środka można było wejść za pomocą jedynej przerwy w ścianie. Przed wejściem, w środku bacówki, zdążyło wyrosnąć już kilkuletnie drzewo, któremu było tu najwidoczniej dobrze, ponieważ jego gałęzie wyrastały już ponad krokwie. Drzewo to było szczególne, ponieważ na każdym rozgałęzieniu wyrastały drobne, gęsto upakowane, czerwone liście, tworzące kwiat. Będąc tutaj, Dorka zapytała Królika, czy tu nie zamówił przypadkiem noclegów. Dzięki tej bacówce kolejny raz przekonaliśmy się, o magii tych gór i jej bacówek, które zanikły już w Beskidzie Śląskim i Żywieckim.

Za tą polaną szybko zagłębiliśmy się w kolejny las, który przywitał nas starą buczyną z wielką pustką w środku na wysokości dolnej części pnia. Nieco dalej dostrzegliśmy inną starą buczynę, która była utworzona z wielu pręgów biegnących ku górze. Tuż przy ziemi, jeden z tych pręgów porastały niebieskie porosty, które dodały uroku temu drzewu. Dalsza przeprawa odbywała się buczynowym lasem, którego drzewa dopiero wypuszczały pąki na gałęziach, podczas gdy niskie krzewy bardzo gęsto zarastały runo leśne, tworząc tu wyraźny pas zieleni i szary pas, który tworzyły tu nagie pnie starych buków. Kiedy wyszliśmy już za pierwszą część tego lasu, zauważyliśmy stare drzewo - również buk - które było nietypowe.

Był równie stary, co poprzednie "kobiety" Dorki, ale na jego pniu, na całym zakresie wysokości, widać było "wielkie pąki". Były to pąki, które sprawiały wrażenie gojącej się rany po amputacji. W miejscu złamanej gałęzi, kora obrosła "ranę" dookoła, zostawiając jej środek w nienaruszonym stanie. Idąc dalej minęliśmy jeszcze pole z fioletowymi kwiatami, po czym wgłębialiśmy się dalej w buczynowy las. Za chwilę minęliśmy stare, obumarłe drzewo, które w środku miało dwie, wielkie dziuple położone jedna nad drugą. Na wysokości tej drugiej dziupli, po lewej stronie pnia, cienki pręg łączył pień w jedność. Tuż obok tego drzewa, po drugiej stronie, stała mała ławka, utrzymująca się na czterech gałęziach, a po przeciwnej - obraz Matki Boskiej namalowany w środku naturalnej dziupli. Był to obraz namalowany na wewnętrznych warstwach wyschniętego drewna, a dookoła niego zawieszono wielki wieniec z żółtych kwiatów, pod którym leżał kamień na małej półeczce przytwierdzonej do pnia tego drzewa. Z brzegów owej półki zwisała biała, firankowa serwetka.

Najbardziej jednak zachwycił nas stary buk, którego pręgi były ułożone odwrotnie do tych, które widzieliśmy dotychczas - czyli prawoskrętnie. Były skręcone bardziej niż poprzednie, a dokładnie w połowie jego wysokości pień nagle się kończył. Druga jego część leżała... na ziemi, na szlaku. Była równie potężna, co jego część stojąca jeszcze w ziemi. Beti była najbardziej zdziwiona tym, gdzie jest korzeń od części leżącej na ziemi, ale gdy rozejrzała się dokoła zauważyła, że tam - na górze - było jego miejsce... Na wysokości złamania tej części drzewa rosnęły bardzo gęsto ułożone hubiaki pospolite, których czas najwidoczniej się już kończył, ponieważ, sam pień był już nieżywy, a i duża ich część była już wyschnięta.

Tuż za tym drzewem minęliśmy kolejny okaz natury. Był nim buk, który w środku był całkowicie pusty, a pomimo to żył. Obok niego stał stary pień ścięty do jednego metra wysokości, na którym rosnęły dwa wielkie hubiaki ułożone piętrowo. Kiedy przechodziliśmy obok drzewa ze starym, wyrytym napisem: "RH H /serce ze strzałą/ K - Love" od razu nasze dziewczyny zaczęły mówić, że to dzieło Królika, który dochodził do nas z tyłu. Parędziesiąt metrów dalej bukowy las zamienił się nagle w bardzo gęsty świerkowy, a gdy przeszliśmy jego kilkudziesięciometrowy odcinek - las ten się skończył. Znowu mieliśmy okazję wędrować buczynowym, starym lasem. Kiedy weszliśmy do tego lasu naszym oczom ukazało się wielkie i strome podejście. Ja, Krzysztof i Dorka szliśmy jako pierwsi. Już na początku minęliśmy lewoskrętny, stary buk, który leżał po lewej stronie naszego szlaku. Zwracał na siebie uwagę bardzo skutecznie, ponieważ był potężny, a leżał powalony na ziemi, obrośnięty mchem. W jego najgrubszym punkcie, tuż obok niego, rósł samotny, malutki świerk, który wywoływał podobne skojarzenia do tych, które wywoływał mały świerk na polanie na Turbaczyku. Również to miejsce kojarzyło mi się z nieustannym cyklem narodzin i śmierci, gdzie stary potężny, powalony buk symbolizował przemijanie jednych, a młody, kilkudziesięciocentymetrowy świerk - narodziny drugich...

I tu zaczęliśmy samotne podejście z Krzychem. Dorka szła za nami, a kiedy zobaczyliśmy, że wszyscy stoją przed tym podejściem powiedziałem, że "tyły nastawiają się psychicznie". Ja i Krzychu nie mogliśmy wytrzymać ze śmiechu, bo po tym haśle nagle straciliśmy siły, dlatego szybko nam uśmiech z twarzy zniknął gdy zobaczyliśmy, co przed nami widnieje. Było to wielkie podejście, które ciągnęło się o wiele wyżej i dłużej niż to słynne, w naszym klubie, z barierkami. Wtedy Krzychu zapytał ile jeszcze tak będzie. Podniosłem go na duchu mówiąc, że to było dopiero intro i jeszcze coś, co musiało być ocenzurowane, choć sam nie wiedziałem ile jeszcze przed nami. I znowu nie mogliśmy wytrzymać ze śmiechu, bo tym razem to my "nastawialiśmy się psychicznie" widząc majaczące podejście aż do samego końca wzniesienia. Zatrzymaliśmy się tu, ponieważ przed nami widniał wielki obumarły pień, który miał kilka metrów wysokości. Nic w nim by nie było niezwykłego, gdyby nie to, ze porośnięty był gęstym i zielonym mchem aż do samego jego czubka. Nie wiedziałem jeszcze tak wysokiego pnia obrośniętego całkowicie mchem ze wszystkich stron, dlatego przyjrzałem się jemu dokładnie.

Po drodze minęliśmy jeszcze kilka starych drzew, a kiedy nasze podejście kończyło się, pomału szliśmy dalej, a po naszej lewej zauważyliśmy skałki, obok których leżały dwa wywrócone korzenie. Stał tu również gruby, okorowany pień o dużej wysokości, który zakończony był dwoma "kikutami" - równie suchymi. Dojście do tego momentu odbywało się szlakiem, na którym leżały grube drzewa, w których było powycinane przejście. Reszta leżała w nienaruszonym stanie i pewnie bardzo długo, ponieważ połowa z tych drzew zdążyła już zbutwieć lub porastał je gęsty mech. Również tu, przy ścieżce, leżał ciekawy korzeń, bo był wywrócony, a w jego odgałęzieniach tkwiły duże kamienie porośnięte mchem. Od teraz szliśmy bardzo gęstym, świerkowym lasem. Słońce cały czas oświetlało nasze szlaki, a przed nami pomału wyłaniały się płaty śniegu. Parę kroków dalej wstąpiliśmy w obszar ochrony biernej Gorczańskiego Parku Narodowego, odkąd szliśmy już w śniegu. Na pierwszym jego odcinku było nam bardzo trudno utrzymać równowagę, ponieważ było tu bardzo dużo dziur. Temperatura otoczenia nagle spadła, ponieważ chłód bił od podłoża – od śniegu. Było stąd widać idealnie góry "fioletu i zieleni", które stąd, swoim wyglądem przypominały Małą Babią Górę, jak gdyby "przeniesiono" ją z Beskidu Żywieckiego w to miejsce. Stała samotnie wśród rozległych dolin.

Po dłuższej wędrówce w śniegu dotarliśmy do skrzyżowania szlaków zielonego i żółtego na Turbacz. Patrząc w dół, mieliśmy piękne widoki, a przed nami widniało kolejne, większe wzniesienie. W tutejszych lasach najbardziej przyciągające naszą uwagę były ośnieżone polany, których warstwa śnieżna była w nienaruszonym stanie. Zieleń świerków, biel śniegu i cienie, które świerki rzucały na nienaruszoną pokrywę śnieżną, to był widok niesamowity w momencie, gdy temperatura otoczenia, tam na dole, wynosiła około 20 stopni Celsjusza.

Idąc dalej zbliżaliśmy się pomału do Czoła Turbacza. Pomału wkraczaliśmy na Halę Turbacza, z której było już widać Długą Halę. Jednak zanim weszliśmy na jej trawiaste szlaki musieliśmy zejść z pięknej, warstwowej skałki, która ozdabiała tutejszy stok. Była położona w przepięknym miejscu, ponieważ tu kończył się las, a ze skałki widać było panoramę tutejszych gór, Turbacz i Długą Polanę. Przy ścieżce, którą wędrowaliśmy cienkim pasem, od warstwowej skałki aż do samej tablicy "Czoło Turbacza" krokusy ciągnęły tu się wąskim, ale bardzo gęstym pasem. Cała ścieżka była usłana w fiolecie krokusów - gdzieniegdzie wśród tysięcy fioletowych krokusów dało się zauważyć białą "wersję" tych kwiatów. Tu chcieliśmy się zatrzymać na dłużej, ale do Turbacza było zaledwie 20min, więc postanowiliśmy, że pójdziemy dalej. Zejście z czoła Turbacza również było zakończone piękną skałą, na której widniał znak zielonego i niebieskiego szlaku, a po zejściu obok niej widniała tablica pamiątkowa, a na niej widniał tekst: "Pamięci ratownikom grupy podhalańskiej GOPR. Gorce 2001.".

Widoki, które stąd mieliśmy okazję podziwiać były niesamowite. Na wschodzie widniała Długa Polana i małe płaty śniegu, które jeszcze tam zalegały. Owa polana rozlegała się na szerokość trzech wzniesień, które były przedzielone jedynie naturalną krzywizną wzniesień. Była tak piękna, że przykuwała uwagę każdego. Natomiast to, co zobaczyliśmy idąc prosto przed siebie, całkowicie nas zaskoczyło. Przed nami widniała długa polana, u jej dołu płat śnieżny, a jej cały wschodni stok był pokryty krokusami. Jeden przy drugim i tak może ze 2 hektary powierzchni! To był widok niesamowity. Wyglądały jak gdyby ktoś posadził je, ponieważ ich granica rozpoczynała się bardzo równą linią. Po prawej stronie szlaku, wśród krokusów widniała mała ambona.

Z pewnością był to dobry punkt obserwacyjny. U samego końca polany z krokusami, stała samotnie opuszczona bacówka. Była w takim samym stanie, co te poprzednie. Będąc tu atrakcji nie było końca, ponieważ tu gdzie stała bacówka, po jej drugiej stronie stanęliśmy przed ołtarzem. Był położony bardzo malowniczo, ponieważ było stąd widać wiele gór, a i usiąść było na czym, ponieważ stały tu szeregi ławek. Przed ołtarzem, po prawej stronie, stał wielki, drewniany krzyż, na którym wypisany był tylko rok 2005. Właśnie tutaj dostrzegliśmy małą, czarną tablicę kamienną, na której widniał napis: "W tym miejscu 17 września 1953 roku ks. Karol Wojtyła odprawił mszę świętą po raz pierwszy stojąc twarzą zwrócony do wiernych grupy przyjaciół - młodych naukowców i studentów z Krakowa oraz gorczańskich pasterzy. W 50. rocznicę tamtej mszy świętej oraz 25. rocznicy pontyfikatu Ojca Świętego Jana Pawła II w hołdzie uczestnicy tamtej liturgii, przyjaciele, turyści. Hala Turbacz 13 września 2003 roku". Najciekawsze jednak w tej planie było to, że starcie zimy i wiosny odbywało się tu na bardzo cienkiej granicy i miało się wrażenie, że wiosna "przeskoczyła" tutaj czas o kilkadziesiąt dni, ponieważ rozległy płat śniegu ciągnął się wzdłuż tej polany u jej stóp. Tuż nad jego granicą widniała tylko wyschnięta, zeszłoroczna trawa, a na jej powierzchni dziesiątki tysięcy krokusów.

Zanim jednak zeszliśmy z tej polany, Królik i dziewczyny zauważyły, że gdzieś pod lasem majaczy jakiś mały pomnik lub tablica pamiątkowa. Nie mylili się, bo pod lasem, poza szlakiem stała tutaj kamienna tablica z napisem: "Matko Boża Ludzmirska opiekuj się rowerzystami i turystami. W tym miejscu 29.08.2003 podczas wycieczki rowerowej zmarł nagle Jan Kwieciński - profesor z Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie.". Stąd musieliśmy powrócić na szlak, idąc płatem śnieżnym. Dopiero z tego miejsca było widać jak pięknie usytuowany jest ołtarz obok, którego przechodziliśmy. Już po chwili weszliśmy do lasu. Nie był gęsty, ale śniegu było tu cały czas dużo. Było tu wiele odcinków, gdzie śnieg tworzył twardą i zbitą powierzchnię, a pod jego pokrywą płynął wartki potok. Wtedy zauważyłem, że taki twardy płat jest rozwieszony pomiędzy dwoma wzniesieniami tworzących koryto dla tego potoku. Kiedy stanąłem na jego powierzchni, wszystko się zarwało, a ja wpadłem do wysokości pasa do tego potoku.

Po tym zdarzeniu bardzo szybko dotarliśmy do schroniska na Turbaczu. Przywitało nas piękną pogodą i widokami na Tatry Bielskie. Widzieliśmy stąd takie szczyty jak Lodowy, Hawrań i Łomnicę. Weszliśmy do środka, żeby odpocząć i coś zjeść. Niestety według relacji McGregora to schronisko strasznie skomercjalizowano od ostatniego razu. Nawet dostrzegłem tu informację: "Schronisko PTTK na Turbaczu oferuje przewozy skuterem śnieżnym na odcinku Kowaniec (Pensjonat "Jodła") - Turbacz, Turbacz - Kowaniec. Cena do uzgodnienia, te. 0 18 26 677 80, kom. 0 603 282 532". Niestety to ogłoszenie nas nie pocieszyło wogóle, bo nie promujemy takiej "turystyki" górskiej, a tym bardziej, że byliśmy w sercu Parku Narodowego. W schronisku posiedzieliśmy w miłej atmosferze. Jednak najbardziej podpadł nam Królik, który "po tajnemu" rozlał swoją "Ustroniankę" do literatek. Przed wyjściem wpisaliśmy się jeszcze do Księgi Gości, wypisując nasze forumowe nicki, nad którymi widniał napis: "Klub Góry-Szlaki 26.04.2008". Na sali jadalnej McGregor wysłał jeszcze sms-a do Beti, która siedziała dwa stoły dalej. Wiedział, że nie ma ona jego numeru, dlatego posłodził jej trochę, zakańczając tego sms-a pytaniem: "Beti idziesz?". Ale była zdziwiona, gdy nie wiedziała o co chodzi.

Po wyjściu ze schroniska postanowiliśmy, że posiedzimy na zewnątrz, ponieważ pogoda temu sprzyjała, a widoki były rewelacyjne. Siedzieliśmy tak przez chwilę. Nagle zauważyliśmy, że w naszą stronę idzie chłopak na boso. Usiadł gdzieś pod murem, a my powoli zbieraliśmy się dalej - na szlak. Zanim jednak wyszliśmy, Dorka i Beti "synchronicznie" zakładały noga na nogę, co obowiązkowo musiałem uwiecznić na zdjęciu. Za chwilę, przy schronisku minęliśmy kolejny, pamiątkowy krzyż z napisem:

"Kto jest na szczycie?
Dokąd droga wiedzie...
Tylko błękit nieba
W nieskończoności wielkiej..."
A.D 7*VIII*1997
W drugą rocznicę śmierci
Ś. P. Edwarda Moskały
Twórcy schronisk i Bacówek
w Karpatach"

Tuż obok tego krzyża stał jeszcze kamienny stół podparty na dwóch nogach wykonanych z mniejszych kamieni. Stąd rzuciliśmy jeszcze raz wzrokiem na otoczenie schroniska i zauważyliśmy przed nami drogowskaz jak każdy inny, ale jeden ze znaków był tym szczególnym dla mnie. Widniał na nim napis: "Główny Szlak Beskidzki - biało-czerwony 524km - 163 ¾ h. Ustroń - Turbacz - Wołosate. Ustroń 180km/51h Wołosate 344km/112 ¾ h.", a pod nim widniały słowa Jana Pawła II: W górach chodź zawsze tak, aby nie gubić znaków". Najbardziej rozbawił nas napis 112 ¾ h, bo na takim długim odcinku wyliczenie co do ¾ godziny było trochę śmieszne. Idąc tu za schroniskiem z Królikiem i McGregorem widząc linię średniego napięcia doprowadzającą energię elektryczną do schroniska, zadałem sobie na głos pytanie: "Po jaką cholerę postawili tutaj 6kV". Wtedy głuchą ciszę przerwał ich głośny śmiech...

Za schroniskiem w lesie - tu na Turbaczu - minęliśmy kolejny krzyż i obelisk, skąd zaczęliśmy schodzić pierwotnym lasem buczynowym. Był całkowicie zniszczony. Setki połamanych i wyschniętych drzew skutecznie zastawiało nam dalszą drogę. Ja i McGregor szliśmy na przodzie, aby szukać właściwej drogi. Było tu bardzo dużo śniegu, który dodatkowo utrudniał wędrówkę w tej części gór. Kiedy tak pokonywaliśmy kolejne trudności nagle zauważyliśmy wielką dziurę w śniegu. Była głęboka na około 70cm a w jej czeluściach płynął potok. Kiedy szliśmy tak w stronę Starych Wierchów zniszczony, buczynowy las powoli zanikał, a przed nami wyłaniał się piękny i zdrowy, świerkowy las. Kiedy weszliśmy do niego przechodziliśmy pięknym wąwozem, w którym jeszcze zalegały płaty śniegu, a pod nimi płynęła woda. Zatrzymałem ją tu na chwile udeptując płat śniegu. Po chwili zebrało się bardzo dużo wody w jednym miejscu, a kiedy było jej na tyle dużo, że przebierała przez tamę zrobioną ze śniegu, płat się najwidoczniej stopił, bo za chwilę "zapora" puściła, a cała woda spłynęła w dół - ścieżką, którą szliśmy.

Chwilę dalej przechodziliśmy przez skrzyżowanie dwóch potoków na szlaku. Były to dwa potoki utworzone z wód porozptopowych, które płynęły bokami szlaku. Parę kroków dalej znajdowała się szeroka polana, na której oba potoki zbliżały się do siebie krzyżując się, gdzie dalej płynęły już w swoje strony. Dalsze przejście odbywało się błotnistymi drogami, ale cały czas mieliśmy tu wspaniałe widoki na góry i polany, których było tu wiele. Rozmawiając tutaj z Krzychem i McGregorem idąc w śniegu i błocie nieświadomie nadepnąłem na warstwę śniegu, która okazała się bardzo głęboka. Śnieg się zapadł pode mną i wpadłem do wysokości pasa tak, że lewa ręka do samego ramienia też zniknęła gdzieś pod śniegiem. Mieliśmy z tego duży ubaw, bo było tu naprawdę głęboko. Po tym wydarzeniu powoli dochodziliśmy do zakrętu czerwonego szlaku. Wychodziło się tutaj z gęstych świerków, które na zakręcie tworzyły wielką jamę.

Ja i McGregor czekaliśmy tu na resztę. Na tym zakręcie leżały dwa ścięte świerki poobcinane z gałęzi. Kiedy usiadł na nim McGregor świerk zahuśtał się. Usiadłem i ja. Wtedy Beti chciała się napić swojej herbatki z termosu, ale kiedy spróbowała usiąść na tym świerku powiedziała, że nie teraz, bo się nie napije. Od tego zakrętu las znowu był przerzedzony, a przed nami widniały kolejne rzędy gór. Najbardziej z tego miejsca utkwiły mi 4 bardzo wysokie, smukłe i samotnie stojące świerki w pewnych odstępach. Tylko ich górna część była zielono ugałęziona, podczas gdy połowa wysokości ich pni była dokładnie wolna od jakichkolwiek gałęzi. Schodząc tutaj, Królik i jego grupa poszli inną drogą, a my inną, bo mieliśmy różne zdanie co do tego, którędy biegnie szlak. Kiedy oddaliliśmy się wystarczająco, McGregor napisał do Beti sms-a o treści: "Beti idziesz?". Śmialiśmy się z tego mocno, ponieważ "tajemniczy nieznajomy" ze schroniska Turbacz, znowu się odezwał, a teraz dodatkowo gubili szlak...

Parę minut później znaleźliśmy się na rozległych polanach, które przywitały nas tysiącami krokusów i poroztopowych potoków. Świerki w tej części lasu były bardzo niskie, przez co nie przysłaniały nam widoków na góry. Na jednej z tutejszych polan postanowiliśmy, że zrobimy krótki rekonesans. Było to oczywiście "sprawdzanie" polan pod względem odpoczynku. Szybko to hasło się przyjęło i już wkrótce Polana na Obidowcu stała się tą najlepszą. Kiedy robiliśmy rekonesans okolicznej polany widzieliśmy turystę z psem, który w stroju w kolorach moro, podążał idąc poza szlakiem równolegle do niego. Kilkanaście minut później dotarliśmy do miejsca katastrofy lotniczej z 25 maja 1923 roku.

W tym miejscu stoi jeden płat śmigła i kawałek blachy z tego samolotu oraz jest tu namalowany czerwony krzyż na białym kole, a pod tym wszystkim znajdowała się tablica pamiątkowa o następującej treści: "Na grzbiecie Obidowca 25 maja 1973 r. uległ katastrofie dwusilnikowy samolot sanitarny L-200 Morava. Odbywał on lot z Gdańska do Kielc, a następnie w drugim etapie leciał do Nowego Targu. Transportował chore dziecko, które z lotniska w Nowym Targu miało zostać zabrane do szpitala w Rabce Zdrój. Trudne warunki atmosferyczne, w tym silne opady śniegu spowodowały katastrofę. Zginęła matka transportowanego dziecka. Poważnego urazu kręgosłupa doznał pilot maszyny, natomiast dziecko uniknęło większych obrażeń. W akcji ratunkowej brała udział grupa podhalańska GOPR z Rabki Zdrój. Na miejscu zdarzenia, przy czerwonym szlaku turystycznym prowadzącym w kierunku Turbacza, postawiony jest symboliczny pomnik".

Po przejściu tej części lasu wyszliśmy na kolejne polany usłane krokusami. Na pierwszej polanie, którą tu minęliśmy było zdecydowanie więcej tych białych. Najciekawszą atrakcją tutejszych polan jednak nie były krokusy, a samotny świerk, który stał tuż przy szlaku po lewej stronie idąc w kierunku Obidowca. Na tym drzewie był namalowany znak czerwonego szlaku, a dookoła jego pnia rosnęła gęsto ułożona borówka. Najpiękniejsze były jej kolory, ponieważ dokładnie połowa z nich miała czerwone liście z poprzedniego sezonu, a druga połowa - zielone, które dopiero co rozwijały się. Słońce akurat oświetlało bardzo dobrze tą część, dlatego czerwień tych liści była niezwykle intensywna, co bardzo szybko przykuło moją uwagę. Tuż za krótkim odcinkiem lasu, który przeszliśmy od tego czerwonego punktu po raz kolejny ujrzeliśmy niszczejącą bacówkę. Jej lewa część dachu była dziurawa. Tutaj dach był wykonany ze zwykłych desek, a nie jak dotychczas z gontów. Prawa część dachu była dziurawa tylko na rogu, ale na całej jego powierzchni były setki mniejszych dziur przez, które można było zaglądać do środka. Na bocznej stronie dachu widniał dodatkowo napis namalowany różowym spray'em o treści: "EC POS3", który odznaczał się już z daleka.

Światło słoneczne miało już barwę typową dla popołudniowej pory dnia, a my powoli zbliżaliśmy się do Obidowca. Jeszcze tylko jedna polana i kawałek lasu i byliśmy już na polanie, której rekonesans wyszedł nam najlepiej. Wszyscy rozsiedliśmy się na tutejszej polanie podziwiając Tatry Bielskie i okoliczne pasma górskie. Po niezwykle udanym rekonesansie nie chciało nam się wstawać z tej polany, ale czas już było iść. Wgłębiliśmy się kolejny gęsty las, którym z obu stron drogi płynęły dwa potoki. Światło słoneczne odbijało się bardzo pięknie od obu pasów wody, dzięki czemu spacer tym szlakiem był bardzo przyjemny. Po przejściu parudziesięciu metrów, po lewej stronie, dostrzegliśmy dwa skupiska buków skupionych po trzy drzewa wyrastające z tego samego miejsca. Na jednym z nich był namalowany znak czerwonego szlaku. Robiąc tutaj zdjęcie pierwsze trzy drzewa były bardzo oświetlone, podczas gdy trzy kolejne, z drugiej grupy, były całkowicie zacienione. Dzięki temu efekt był bardzo piękny, bo pierwsza trójka wyglądała bardzo wyraziście. Po prawej stronie widniał pusty w środku pień, który był na dodatek spalony, a jego górna część była mocno poszarpana zakończona dwoma strzelistymi kawałkami drewna. Niedaleko od tego miejsca, gdzie niebieski szlak łączył się z czerwonym, przechodziliśmy obok kolejnej polany, na której leżał wielki i pokaźnych rozmiarów buk złożony z lewoskrętnie ułożonych pręgów – jak te na początku szlaku. Ostatnią atrakcją tego szlaku był jeszcze nowy, drewniany domek, który dopiero co był budowany pod lasem. Właśnie tutaj była zaznaczona granica lasu intensywnie czerwonym palem zakopanym w ziemię i obłożonym kamieniami dookoła.

Po długiej wędrówce i rekonesansie gorczańskich polan doszliśmy do schroniska na Starych Wierchach. Przywitaliśmy się tu z Pete'm, Elikiem i Tomkiem oraz Zenkiem, który doszedł tu samotnie wraz ze swoim psem. Zakwaterowaliśmy się na miejscu. Daliśmy sobie godzinę czasu na odpoczynek i zostawienie wszystkich rzeczy w schronisku, po czym mieliśmy przygotować się do ogniska. Ja tymczasem nie czułem jeszcze zmęczenia, dlatego jak zawsze szukałem powodu, aby przejść się do najbliższego sklepu. Wybiegłem ze schroniska zapytałem Elika Tomka i Pete'go czy znają tutejszą okolicę i gdzie może znajdować się najbliższy sklep. Jako, że nic nie zamówili, przeskoczyłem przez płot do Zenka i Krzycha i w końcu przyjąłem od nich zamówienie na 5 Tyskich.

Wyruszyłem biegiem z polany, na której oni leżeli i pobiegłem w dół zielonym szlakem do Obidówki Brandusówki, gdzie dopiero znalazłem sklep. Nigdzie wcześniej go nie było, ale dzięki temu po drodze miałem okazję podziwiać przepiękny wodospad na Lepietnicy. Był sztucznie utworzony, ale za to widokowy, bo bardzo szeroki. Kiedy wszedłem do sklepu, musiałem swoje odsapnąć, a kiedy przede mną stała kobieta robiąca o tej porze zakupy myślałem, ze się zdenerwuję. Zakupy szły jej bardzo powoli, a kolejka tworzyła się coraz większa. Co chwilę prosiła, żeby jej coś pokazać, pokroić, a może to, a może tamto... a myślałem, że o tej porze wejdę i wyjdę na spokojnie... Na zewnątrz niebo powoli robiło się ciemnożółte od późnopopołudniowego Słońca, dlatego postanowiłem, że w drugą stronę też pobiegnę. Z reklamówką w ręce było trochę trudniej, ale o to chodziło, żeby się zmęczyć na tym odcinku. Podejście na Stare Wierchy z Obidowej Jędrasówki było dla mnie jednak najbardziej męczące.

Wbieg pod tą górę dał się mocno odczuć, a kiedy w połowie drogi było same błoto, po którym nie dało się nawet iść, wjeżdżał dodatkowo samochód terenowy, który mnie dodatkowo zdenerwował. Po tym odcinku dobiegłem do schroniska i prosto na miejsce ogniska, gdzie nasza grupa rozpoczynała przygotowania do ogniska. Rozdałem zakupiony towar według zamówień, swoje rzeczy zostawiłem na stole w miejscu ogniska, po czym poszedłem z Grzegorzem, Tomkiem, Tknp i innymi osobami przygotowywać drewno. Właśnie w tym momencie na niebie odbywał się przepiękny zachód Słońca, którego nie miałem okazji obejrzeć do końca, ale "uczynił" to za mnie Królik, rejestrując go na karcie swojego aparatu. Ja, Grzegorz i Tomek powoli przyciągaliśmy z lasu różne gałęzie i powalone pnie i ognisko powoli się rozpoczynało. Tknp rozpalił ogień, a my dalej zbieraliśmy drewno. Na początku ogień ładnie się palił wysokim płomieniem przy pięknym zachodzie Słońca, co dodawało uroku temu miejscu.

Atmosfera ogniska z każdą minutą stawała się coraz lepsza. Na pierwszy "ogień" poszło wino malinowe, które każdy musiał obowiązkowo spróbować. Następny był Tatrzański Czaj, który każdemu posmakował, a kiedy zobaczyłem ile on ma procent musiałem zacytować słynne słowa Królika z barierek pod Markowymi Szczawinami, bo za alkoholem nie przepadam. Na początku Królik i McGregor wiedli prym w towarzystwie rozbawiając je różnymi tekstami - nie tylko klubowymi. Było ich naprawdę tyle, że nie sposób było je zapamiętać, bo co jeden to lepszy i następowały tak szybko po sobie. Robiło się coraz ciemniej, a niebo stawało się coraz bardziej gwieździste. Kiedy rozpoczęły się rozmowy o trunkach, tu swoje przemówienie rozpoczął Tomek, który rozpoczął je od słów: "Teraz mam problem z wymówieniem słowa trzcina, ale..." no i się zaczęło. Miodówki, Czwórniaki, Tatrzański Czaj zostały bardzo szeroko omówione, dlatego Tomka poprosiłem, aby powtórzył słowo Gibraltar, a kiedy były z tym problemy powiedział, że to jest cypel na południu Hiszpanii. Do naszego ogniska dosiedli się wkrótce inni mieszkańcy schroniska, którzy przeszli "kontrolę" Królika. To znaczy posiadali odpowiedni "sprzęt" wysokogórski. Seweryn utrzymywał wysokie tempo testując każdy z nowo przyniesionych "sprzętów". Było tu naprawdę wszystko czego dusza zapragnęła, a Grzegorz cały czas chodził na tym ognisku na "światłach awaryjnych" co poniektóre osoby denerwowało, bo owe światła migały cały czas po oczach.

O 00.15 w nocy mieliśmy jednak okazję zobaczyć najbardziej spektakularną i brawurową wspinaczkę na ścianę, której nie jeden wspinacz mógłby pozazdrościć! Dwie osoby nie z naszego klubu - te które dołączyły do naszego ogniska - leżały w trawie przy schronisku i próbowały wejść na przyschroniskowe, jednometrowej wysokości podejście, z którym męczyli się... 30 minut! Kiedy ja i McGregor przechodziliśmy obok nich, jeden z nich zapytał bełkoczącym głosem trzymając w prawej dłoni pustą butelkę po Smirnoffie czy nie moglibyśmy poświecić im latarkami, bo... pantofel im spadł. W oryginalnej wersji brzmiało to pytanie tak: "Panowie, nie moglibyście nam poświecić, bo pantofel mi spadł". Poświeciłem latarką... tam - na dole - ujrzałem tylko... brązowy, skórzany klapek, który rozbawił mnie do reszty... Ja i McGregor nie mogliśmy wytrzymać ze śmiechu, bo jeden z nich przyjął pozycje prawdziwego wspinacza. W prawej dłoni dzierżył szablę w postaci pustej butelki po Smirnoffie, a lewą trzymał się kamienia. Żartowaliśmy, że zaraz odpadnie nam od ściany i co to będzie? Ale chłopak był wytrwały widząc swój pantofel w "dolinie", lewą ręką szukał porządnego chwytu tak, co by nie odpaść od "ścianki".

Czekaliśmy tylko kiedy powalczy do ostatniego momentu - do ostatniej kępy trawy w zębach, bo nie miał zamiaru odpadać od tej "ściany śmierci". Ahh! Jak żałowałem, że nie wziąłem czekana! Jakby się teraz przydał na tej zielonej trawie! Najzabawniejsze było to, że chłopak już prawie odpadał od "ścianki" ale butelki nie wypuścił z ręki ani na chwilę! Ja i McGregor podziwialiśmy ich samozaparcie i ich dążenie do celu. Poszliśmy do pokoju w schronisku, otworzyliśmy okno i zobaczyliśmy... naszych dzielnych wspinaczy! Nadal jeden z nich próbował wejść na "szczyt", ale przychodziło mu to niezwykle ciężko, bo już odpadał od "ścianki". Obserwowaliśmy poczynania naszych kolegów nadal. Dopiero po 25min od momentu wejścia do pokoju udało im się wejść na szczyt, który miał raptem jeden metr wysokości względnej! O dziwo wszedł z "pantoflem", którego tak szukał. Ta "ścianka" była niczym innym jak stokiem porośniętym trawą, usypanym przed schroniskiem, którym biegł chodnik z kamieni do drzwi wejściowych. Szybko ochrzciliśmy tą "perć" Granią Tatrzańskiego Czaju, ponieważ wspinaczka, którą tu widzieliśmy była dla nas wielką "lekcją"...

Spać poszliśmy dopiero o 1.00 w nocy, ale zanim wszedłem na piętrowe łóżko wystawiłem czekoladę za okno, żeby odpowiednio chrupała. Seweryn jak zwykle w kilka sekund po położeniu się spać, zaczął dawać głośny koncert chrapania, który każdego już na początku zdenerwował. Tomek podszedł więc do niego, zatkał mu nos, a później przerzucił go na bok. Na chwilę był spokój, a kiedy odzywaliśmy się do siebie, Tomek mówił, żebyśmy nic nie mówili bo jest cisza, a nie wiadomo jak długo jeszcze będzie... Jest 3.40 w nocy. Klubową tradycję musiałem podtrzymać. Wstałem, wyciągnąłem czekoladę zza okna i zacząłem chrupać. Grzegorz już wiedział o co chodzi, bo on też szykował się na wchód Słońca. Podszedł do mnie jeszcze pies Zenka - Frog. Pomógł mi w chrupaniu czekolady i tak powoli zbierałem się do wyjścia przed schronisko.

est 3.56 nad ranem. Wyszedłem przed mury schroniska. Niebo było jeszcze bardzo granatowe i przygotowywało się do wschodu Słońca. Poszedłem więc dalej - do miejsca, gdzie robiliśmy ognisko. Tutaj usiadłem na jednej z ławek i podziwiałem piękną połówkę Księżyca, a nad nim najjaśniejszą "gwiazdę" na niebie - Wenus. Widok był niesamowity, bo niebo było jeszcze granatowe, a Księżyc i Wenus były praktycznie nad sobą i sprawiały wrażenie jak gdyby goniły siebie na nocnym niebie. Podziwiałem ten widok długo, ponieważ nie mogłem wyjść z zachwytu, po tym, co zobaczyłem. Na wschodzie powoli zbierały się cienkie, warstwowe chmury, które są tak charakterystyczne dla pory wschodu Słońca. Tu niebo zaczęło się robić niebieskie i powoli ozdabiał je cienki, czerwony pas. Poszedłem więc do schroniska po Grzegorza, bo była już 4.50, a wschód rozpocząć miał się o 5.15 rano. Zebrał się szybko i już za chwilę wyszliśmy na zewnątrz. Kiedy wyszedł na zewnątrz i spojrzał na Księżyc powiedział: "Ale ten Księżyc nadu...".

Niebo na wschodzie było już mocno czerwone, a my podziwialiśmy ten "bezruch" na niebie i zadawaliśmy sobie pytanie gdzie będzie ten wschód. Na południu przepięknie i bardzo wyraźnie widzieliśmy Tatry Bielskie. Najbardziej charakterystyczny był tu Hawrań. Jego kształty od razu poznaliśmy z tej odległości. Widok był dodatkowo przepiękny, ponieważ szczyty tych gór, powoli pokrywał fiolet i róż, a niebo stawało się pomarańczowe za tymi górami. Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie będzie wschód. Wiedziałem jedynie, że 16 kwietnia musi być idealnie na wschodzie, a po tej dacie Słońce zaczyna wschodzić dalej - w kierunku północnego-wschodu, dlatego spodziewałem się, że całe widowisko przysłoni nam niska góra, która wyrastała przed schroniskiem. Postanowiłem więc, że musimy pójść na jakąś polanę, która jest tu najwyższa w okolicy. Zeszliśmy więc na tyłach schroniska na polanę mając piękny widok na odległe góry, u stóp, których stała cienka warstwa mgły.

Zauważyliśmy jednak, że za naszymi plecami jest większa polana i wyżej położona, ale była ogrodzona ze wszystkich stron drewnianym płotem. Przeskoczyliśmy go i poszliśmy do jej najwyższego punktu. Cała polana była porośnięta krokusami, które teraz budziły się, aby przywitać dzień. Kiedy podeszliśmy pod las mieliśmy widok na całe widowisko i na dodatek na Tatry. Po lewej stronie widzieliśmy małą studzienkę, którą zaraz skojarzyliśmy z "wymianą bananów" i RafalemS z tamtego zjazdu. Przy płocie leżał jeszcze cienki płat śniegu, który otaczały dookoła wszechobecne krokusy. Teraz oczekiwaliśmy już tylko wschodu Słońca. I nagle... ciszę górską zmącił głośny trzask gałęzi. Przebiegała tędy sarna, która przebiegła obok nas, tuż za płotem, zatrzymała się i pobiegła dalej w las.

Wschód Słońca powoli się rozpoczynał. Cienki pas na wschodzie przybrał już intensywnej czerwieni, a "bezruch", który obserwowaliśmy na niebie powoli zanikał. Nagle wszystkie chmury rozpoczęły powolny ruch na zachód. Zgromadziły się tu chmury piętra niskiego, średniego i wysokiego. Kiedy wschód rozpoczynał się, na początku oświetlił pierwszy rząd chmur od spodu fioletowym, a później czerwonym światłem. Widok był niesamowity, bo tylko brzeg każdej z warstwowych chmur był oświetlony. Za chwilę, czerwień zamieniała się na pomarańczową barwę. Chmury rozdzielały się coraz bardziej tworząc tu niezwykła grę kolorów. Chmury wysokie cały czas były pokryte różem, chmury piętra średniego odcieniami czerwieni, a chmury niskie, powoli rozdzielając się, zmieniały barwę na fioletowo-pomarańczową.

Kiedy Słońce wschodziło coraz wyżej pomarańczowa barwa zdominowała całe niebo. Obrzeża chmur od teraz świeciły intensywnym żółtym kolorem i odbijały światło słoneczne, czyniąc widok na niebie niepowtarzalnym. Całe widowisko było piękne, ponieważ pojedyncze chmury pokrywały całą stronę wschodnią, dzięki czemu świecących brzegów chmur było tu setki. Wschód Słońca mieliśmy okazję dopiero podziwiać na 10min po wyznaczonej godzinie, ponieważ, tak jak się spodziewałem, mała góra, która była za schroniskiem przysłoniła nam to widowisko, ale i tak widzieliśmy je w początkowej fazie, więc wschód uznaliśmy za całkowicie udany. Nawet po wschodzie chmury tworzyły tu niezwykły spektakl, ponieważ widzieliśmy tu wiele odcieni żółtej barwy. Wschód się powoli kończył i trzeba było wracać w stronę schroniska. Przeskoczyliśmy płot ponownie i szlakiem wracaliśmy pod schronisko. Wtedy dostrzegłem na polanie samotną sarnę. Szybko uciekła w popłochu. Tutaj podziwialiśmy Tatry, których najwyższe szczyty dopiero pokrywało światło słoneczne. W Tatrach nadal odbywała się gra fioletu, różu i światła słonecznego. Poszczególne pasy barw schodziły coraz niżej - w głąb dolin. Kiedy wróciliśmy pod schronisko poszliśmy jeszcze na polanę, z której mieliśmy obserwować na początku wschód.

Widok stąd był niesamowity. Słońce dopiero oświetlało tutaj cienkim pasem światła kawałek polany, a góry - te najodleglejsze - prezentowały się teraz niesamowicie. Odwróciłem się za siebie i... dostrzegłem bardzo wyraźnie widoczną Babią Górę, a za nią Pilsko. O tej porze widoczność była bardzo dobra, więc podziwialiśmy góry ze wszystkich stron. Kiedy Grzegorz zrobił zdjęcie bezpośrednio w Słońce trochę się prześwietliło, a gdy je zobaczył, powiedział: "Trochę spaliłem to zdjęcie, aż śmierdzi". Na to dodałem, że do tego, tak samo jak do miejscowych piękności, trzeba mieć gładkolufowy i szybkostrzelny teleobiektyw... Zanim poszliśmy do schroniska podziwialiśmy tatrzańskie szczyty, bo stawały się coraz bardziej oświetlone. Od tej pory nad ich szczytami powoli zbierały się gdzie niegdzie małe chmurki.

Do schroniska weszliśmy po cichu i zaczęliśmy opowiadać innym jakie były widoki. Słońce już mocnym światłem wdzierało się przez okno do naszego pokoju, więc wszyscy powstawali. Głosów w pokoju przybywało coraz więcej. Wtedy opowiadaliśmy o psie Frogu, który spał z Tknp na jednym łóżku. Później zaczęliśmy czytać hasła wypisane na panelach w pokoju. Było tu ich tyle, że nie starczyło by dnia, aby przeczytać je wszystkie. Wtedy Krzychu opowiedział historię o napisie z zapory na Jeziorze Żywieckim na ¾ jej wysokości, gdzie widniał napis: "Pewnie myślisz, że to nie możliwe...". Uśmialiśmy się z tego głośno. O tej porze wszyscy już wstali. Jedynie Seweryn jeszcze chrapał. A gdy już wstał, miał problemy z dostrojeniem "autofocusa". Zorientował się, że nie ma założonych okularów...

Wstał Tknp. Przygotowywał wrzątek dla wszystkich na swoim palniku gazowym, który zabrał ze sobą. Przygotował również musli z bakalii i innych składników, które posmakowało osobom próbującym tego specyfiku. Po zjedzeniu tej mieszanki różnych składników zeszliśmy na dół, do jadalni. Tam zjedliśmy śniadanie, po czym wyszliśmy na zewnątrz. Siedzieliśmy tutaj długo omawiając brawurową wspinaczkę na Grani Tatrzańskiego Czaju. Historia była długa, bo rozmowy nie milknęły w tym temacie. Zanim jednak zebraliśmy się, zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie z flagą naszego klubu, wieszając ją na metalowym napisie "Schronisko PTTK Stare Wierchy..."

W końcu zebraliśmy się. Była 9.38. Ja i Zenek nadaliśmy swoje tempo i poszliśmy na Polanę Obidowiec. Obowiązkowo czekał nas rekonesans. Położyliśmy się w trawie i czekaliśmy na resztę. Pierwsi uczestnicy przybyli tu za 11 minut, kolejni za 14, a ostatni za 23 minuty. Podziwialiśmy tu Lodowy Szczyt i Świnicę. Przesiedzieliśmy to równą godzinę, bo ja z Zenkiem byliśmy tu o 10.01, a wyruszyliśmy 3 minuty po jedenastej. Połowa z nas zasnęła na tej polanie tak, że trudno nam było się zebrać. Jednak najlepszym wspomnieniem była zakonnica i ksiądz, którzy szli tędy na mszę na Turbacz. Wtedy tylko usłyszeliśmy tekst: "Tu jest Świnica, tu Lodowy, tam Gerlach, na Turbacz 1h 45min to my dojdziemy tam w godzinę". I już ich nie było... To trwało zaledwie kilka sekund! Musieli się spieszyć, bo tempo mieli naprawdę dobre. Kiedy tak leżeliśmy od dobrej pół godziny powiedziałem w całkowitej ciszy: "Wiecie co Wam powiem? Mamy sakramencko okrutne tempo"... Po czym rozległ się głośny śmiech po polanie. Na to Jadzia zadała mi pytanie czy się czuję tu nieswojo.

Po godzinie od rekonesansu polany zebraliśmy się. Ja i Zenek nadaliśmy trochę szybsze tempo dla siebie. Skręciliśmy zielonym szlakiem w stronę Koninek i rozpoczęliśmy nasz wyścig. Dołączył do nas Krzychu. Kiedy byliśmy na zielonym szlaku Zenek zaczął zbiegać w dół po stromym stoku, ja za nim, a Krzychu za mną. Na szlaku było gęste błote ukryte pod trawą na, którym ujechałem dwa razy, zanurzając się w nim dodatkowo do kostek. I tak "doszliśmy" do obserwatorium. Tu na chwilę straciliśmy szlak, ale po jego znalezieniu zaczęliśmy zbiegać dalej. Najlepiej nasze tempo określał w tym momencie forumowy temat: "Macie sakramencko okrutne tempo". Nie dawaliśmy sobie ani chwili odpoczynku. Już wkrótce minęliśmy dwie stacje wyciągowe, skąd mieliśmy wspaniałe widoki na Gorce, aż dobiegliśmy do małej , drewnianej chaty z czerwonym dachem. Tam zapędziliśmy się za bardzo i zaczęliśmy zbiegać w dół, a szlak skręcał w prawo... Zbiegliśmy do małej drewnianej chaty, która stała tu na dole polany, a jakakolwiek droga urwała nam się. Przed nami widniały tylko gęste krzaki i las nie do przebycia.

Nie żałowaliśmy, że zboczyliśmy ze szlaku, bo widoki stąd były naprawdę wyjątkowe. Mieliśmy stąd widok na Beskid Makowski, Gorce i Beskid Wyspowy. Przy tej pogodzie zieleń gór była przepiękna. Najbardziej jednak przykuł naszą uwagę kawałek polany, która znajdowała się daleko, gdzieś na stoku. Na środku polany rósł mały zagajnik, którego drzewa były ułożone sinusoidalnie, a nad nimi widać było drugi - mniejszy zagajnik - który ozdabiał tą okolicę. Przez środek, tuż pod sinusoidalnym lasem, przebiegała szeroka ścieżka, od której Słońce odbijało się bardzo mocno, co wyróżniało ją w okolicy o tej porze dnia. Po nacieszeniu się widokami musieliśmy podejść pod bardzo stromą polanę, którą tu zbiegliśmy. Wróciliśmy na szlak za chatą z czerwonym dachem i zaczął się maraton. Cały czas było stromo w dół, więc cały czas biegliśmy ile tylko było sił w nogach. Kiedy Krzychu nie dawał już rady powiedział: "Zenek jak Ty chodzisz tak po górach, to ja to pier...", po czym wszyscy się zaśmialiśmy i... pobiegliśmy dalej w dół... Tempo mieliśmy nadal "okrutne", a kiedy zbliżaliśmy się do wioski widzieliśmy piękną polanę, na której zielona trawa była pokryta samotnymi kępami zeszłorocznej trawy, co wyglądało nieprzeciętnie. Na dodatek na środku tej polany, wśród kęp zeszłorocznej trawy, rósł samotny świerk o wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Zbiegając do wioski musieliśmy się zatrzymać, bo pies Zenka musiał tu być przeprowadzony na smyczy, ponieważ przy szlaku stał tu wielki, biały pies, uwiązany na łańcuchu, który nie miał żadnego ogrodzenia.

Ten odcinek porównaliśmy do Orlej Perci i łańcuchów, które urywają się tylko raz... Przeszliśmy dalej i widzieliśmy, że takich "perełek" jest więcej, choć już parę metrów od szlaku. Była to czysta Via Ferrata Copa Romana i towarzyszył nam ten sam strach, co na Orlej - czy łańcuch wytrzyma? Na skrzyżowaniu dróg szukaliśmy szlaku, gdzie dalej iść. Podjechał wtedy do nas mały chłopiec na rowerze i powiedział nam co i gdzie należy iść. Byliśmy zdziwieni tym, że wśród najmłodszych panuje jeszcze taka kultura. Drogą asfaltową doszliśmy do parkingu, na którym się spotkaliśmy dnia pierwszego i poszliśmy do restauracji Koninki, gdzie zamówiliśmy placki ziemniaczane ze śmietaną. Tutaj wspominaliśmy Grań Tatrzańskiego Czaju i tą brawurę na "ściance". Była 12.08 i czekaliśmy na resztę. Po zjedzeniu obiadu zeszliśmy z powrotem na parking, gdzie przywitaliśmy się z resztą po oczekiwaniu na nich 1h 10min. Po wymianie uwag na temat tego zjazdu i powspominaniu jego czas było się powoli żegnać. Królik włączył radio samochodowe, z którego usłyszeliśmy pieśń pożegnalną Vangelisa. Na sam koniec Beti zaliczyła ostatnią wpadkę mówiąc o Fisher’u. Niestety pomyliła epoki i opowiadała o innym, niż Królik miał na myśli...

Czas już było wracać. Wsiedliśmy do samochodu Tknp i pojechaliśmy w składzie McGregor, ja i Tknp. Tu usłyszeliśmy jeszcze ostatni komentarz Tknp nt. chrapania Seweryna, a mianowicie, to, że Seweryn dawał niesamowity koncert, i że następnym razem Tknp nie wyśpi się będąc w jednym pokoju z nim. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze nad Skawą, gdzie podziwialiśmy wielkie pstrągi płynące pod prąd.