XV Zjazd Klubowy - Beskid Morawski - październik 2008

Michał

 

TURISTICKA CHATA SEVERKA - PIĘTNASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - BESKID ŚLĄSKO-MORAWSKI - CZECHY - 18-19.10.2008

RELACJONUJE BETI

Piątek godz. 21.00. Przyjeżdżam do Krakowa a tam witają mnie strugi deszczu, zaraz potem Maciek i Dorka. Nieźle się zaczyna, a przecież meteorolodzy zapowiadali piękny weekend... O 6.00 pakujemy się do samochodu a tu niespodzianka - nie działają światła. Maciek kombinuje, kombinuje... i nic, zatem włączamy halogeny i w drogę, oby się nie spóźnić. Odwozimy Dorkę do domu i pędzimy w kierunku Wisły po drodze przypominając sobie o pozostawionej w lodówce kiełbasce na ognisko W Wadowicach zgarniamy Świstaków (Andrzeja i Marzenkę) i tu zaskoczenie -jeden średniej wielkości plecak na dwie osoby - mistrzostwo! i oni też przypominają sobie o kiełbasce której nie wzięli. Nieźle.

Pogoda zapowiada się całkiem całkiem... Spodziewamy się nawet słońca! Po drodze zapowiedź tego co nas czeka - przepięknie kolorowe lasy, i wspaniała widoczność.

Z niewielkim spóźnieniem docieramy na parking PKSu w Wiśle. Są wszyscy za wyjątkiem Tomko, który przez opóźniony autobus ma pół godzinki 'obsuwy', za to mamy czas na szybkie zakupy (kiełbaska na ognisko raz jeszcze i inne). Kiedy pojawia się Tomko, wsiadamy do samochodów i ruszamy w kierunku Jaworzynka Trzycatek. Wyskakujemy z aut, zostajemy na miejscu a kierowcy pędzą do Wisły, żeby zostawić samochody (bo tam nazajutrz mamy schodzić). Na dobry początek rozsiadamy się w przydrożnej knajpce. Wyciągamy termosy, zamawiamy kawy, herbatki i coś co miało być czekoladą (małe poranne rozczarowanie Eli...), a tknp częstuje nas wspaniałym ciastem pachnącym jabłuszkami i cynamonem...mniam! oczywiście ciastem była szarlotka własnoręcznej roboty. Pyszności (trudno zapomnieć o kociaku który na ciasto - podobnie jak my - miał wielką chrapkę . Po powrocie reszty ekipy (czyli kierowców) ruszamy na Trójstyk. Pogoda wspaniała. Cieplutkie słońce. Widoczność rewelacyjna. Humory też.

15 minut i jesteśmy na Trójstyku. Focimy nieco i dalej w drogę zielonym szlakiem w kierunku Hrcawy - tam pierwszy postój i pierwszy cerny Kozel. Przy okazji podziwiamy nowe buty tknp, które wyglądają jak prosto z półki sklepowej ale okazuje się że swoje już 'przeszły' (jak to robi - trzeba zapytać osobiście). Zanim opuścimy gościnny lokal głośno zamanifestujemy swoją polskość (przewrócona ławka i strącone kufle - making village? ) i idziemy dalej.

Idziemy sobie dróżkami zupełnie sami, od czasu do czasu tylko mijając kogoś. Prym wiodą Zanzara, Tomek - mąż Elika i Ela. Podziwiamy widoczne w oddali Czantorię, Lysą Horę i Wielki Stożek. Wokół nas puste pola i kolorowe lasy. Cisza i spokój. Idziemy i szeleścimy kolorowymi liśćmi którymi usłane są leśne dróżki. Sielskość w najlepszym wydaniu. Z małym postojem na drugie śniadanko, dzielnie się kawą, czekoladą i tym co kto zabrał idziemy w kierunku Chaty Girowej. Tam postanawiamy zgodnie, że obiadek skonsumujemy dopiero na Severce, kupujemy drobiazgi dla naszych solenizantek (Zanzary i Mooliczka) i ruszamy dalej.

Idziemy w Kierunku Mosty u Jabłunkowa, po drodze mijamy Ski Areal i kamikadze skaczących na rowerach górskich [aż strach] . Zatrzymujemy się w indiańskiej Hospodzie u Cherokeze, tknp pokazuje nam 'łapacza snów', podziwiamy indiańskie gadżety którymi wypełniona jest gospoda. Tomek Elika i jeszcze kilka osób biorą się za rozmowy z papużkami, kupujemy kolejne drobiazgi dla dziewczyn i ni stąd ni zowąd witamy Igiego i Moolika. Chwila serdeczności i szybkie ustalenia: oni jadą na Severkę autkiem a my w górę, drogą przez las.

Zatrzymujemy się na chwilę w Skałce gdzie Turystykon idzie po nalepkę M.O.T i już tylko kilka kroków do Schroniska. Przybywamy ok. 18.00 i wita nas wspaniały widok wielkiego basenu wypełnionego po brzegi... wodą i glonami (oj długo jeszcze będziemy myśleć że to jest właśnie to zapowiadane jaccuzi). Inne widoki zasłania mgła, ale co nieco widać, zatem przy pełnej przejrzystości musi być tam naprawdę pięknie (co potwierdza Mirek) Jest już trochę za późno za zbieranie drewna i ognisko. Pozatym każdy jest głodny więc po zalogowaniu się w pokojach czym prędzej do jadalni po wyprazany syr i inne smakołyki... W schronisku odnajdują się Igi i Mooliczek, łączymy stoły i zasiadamy... do świętowania urodzin! Zanzara przynosi wspaniałe ciasteczka - pierożki z marmoladą z róży (wszystko własnoręcznej roboty) a do tego wiśnióweczka. Wręczamy prezenty, wychylamy toast za zdrowie dziewczyn, śpiewamy gromkie sto lat i bez podrzucania przechodzimy do dalszych toastów, i do wspaniałości które Tomek zabrał w swojej piersióweczce (Góralski Czaj?). Smakowało wszystkim co było widać po minach (właścicielka poczęstowana zamacza tylko usta i mówi: dobre, ale... jesus maria.

Temperatura wzrasta, w jadalni cieplutko zatem przenosimy się do drugiej, chłodniejszej sali. Zasiadamy za długim stołem i jeszcze kilka toastów za zdrowie dziewczyn. Na stole pojawia się JELINEK, Mooliczek mówi, że Admin stracił kiedyś dla niego głowę... Wieczór krótki, czas spać, rano pobudka o 6.00 bo wyjście zostało zaplanowane na 7.00. Rano tknp i zanzara gotują dla wszystkich wodę (wielkie dzięki!), zbieramy się dość szybko i 7.10 rozpoczynamy pośpieszny marsz w kierunku Bocanowic. Temperatura dość niska, wszyscy w czapkach. Turystykon odłącza się od nas i idzie w kierunku Rajczy. Idziemy lasem, nieco ogołoconym na początku. Później schodzimy w wąską leśną ścieżynę i pojawią się wspaniałe widoki na połacie kolorowych lasów a za chwilę nad naszymi głowami skalne potwory umiejscowione wysoko nad ścieżką.

Przy drodze głównej wiodącej do Bocanowic opanowujemy ciuchcię (znowu Tomek i zanzara - kto pierwszy? Oczywiście Tomek bo usiadł na lokomotywie) i dość szybkim krokiem na pociąg. Przy okazji bikmen, tknp i ja obserwujemy dziwne zjawisko: szereg drzew ma dziwne ciemne kropki na wysokości ok. 1,5 metra od ziemi, zastanawialiśmy się czy to choroba, czy są wymalowane, ale nie doszliśmy do niczego sensownego. Idziemy dość szybko. Przed nami wyłaniają się 2 zakręty i stacja kolejowa Bocanovice - jest już naprawdę blisko. No i wjeżdża pociąg, nieśpiesznie, majestatycznie... a my od niego tak daleko! Mirek biegnie, kolejne osoby biegną a po chwili wszyscy biegną! Oby zdążyć bo kolejny za dwie godziny... Jesteśmy już całkiem całkiem blisko kiedy ciuchcia odjeżdża. Dochodzimy na stację przekonani, że to nie nasz pociąg, że nasz pewnie nadjedzie za chwilę, a tu okazuje się że Mirek trzymał klamkę, ale niestety drzwi otwierały się z drugiej strony. Peron dla wsiadających był z drugiej strony zatem konduktor nas nie widział

Zmieniamy plany. Krótki postój i sprawdzanie map. Zanzara proponuje żółtym z Jabłunkowa na Filipkę a my przytakujemy, bo wygląda na to że jest krótszy od szlaku niebieskiego. Zatem suniemy gęsiego do Jabłunkova drogą główną (w Jablunkovie Tomko zwraca uwagę na dwujęzyczność napisów (polskie i czeskie) a mirek wyjaśnia przy okazji, że 'wywalczyli' to mieszkańcy bo ok. 30 % Jabłunkova przyznaje się do polskich korzeni) a później poszukiwanie szlaku. Miejscowy radzi iść do góry, skręcamy w pierwszą lepszą drogę, dochodzimy do oznakowania i huraaa - jesteśmy na szlaku!! Wszycy ostro ruszają do przodu, my obstawiamy 'tyły', przy okazji mirek zwraca uwagę na mnogość wieeeelkich mrowisk (naliczyliśmy ich 6 w bardzo bliskiej odległości).

Słońce grzeje aż miło, las kolorowy i znów 'szeleszczący'. Jest cudnie. Mijamy Pensjonat Kostelka i idziemy na Filipkę. Tam rozsiadamy się na dłużej i kolejna porcja czeskich pyszności - obiadek. Z Filipki na Kolibiska i Mały Stożek. Finiszujemy!!! Schodzimy do Wisły podziwiając Czantorię i polanę Stokłosica. Robimy zdjęcia. W Wiśle bikmen pięknie dziękuje w naszym imieniu mirkowi za super weekend i trzeba się pożegnać. Część zostaje w kawiarence u Janeczki (to stamtąd te pyszności i wspaniałości na zdjęciach!), reszta po samochody, do samochodów i do domku.

Fajnie było. Dziękuję wszystkim za uroczy klimat. Mimo że większości z Was nie znałam, od razu dobrze się poczułam w Waszym towarzystwie, nie mówiąc o tym jak miło było znów spotkać tych 'poznanych klubowiczów'.