XVIII Zjazd Klubowy - Karkonosze - kwiecień 2009

Michał

 

W CIENIU ŚNIEŻKI - OSIEMNASTY ZJAZD KLUBU GÓRY-SZLAKI - SZRENICA - 25-26.04.2009

Ja, Tedy87 i Ice-Breaker umówiliśmy się o 1.00 w nocy w Rudzie Śląskiej, skąd mieliśmy pojechać na miejsce zjazdu - w Karkonosze. Spotkaliśmy się o czasie, jednak już na początku naszego spotkania dostrzegłem, że zapomniałem czapki. Wróciliśmy po nią, pomimo tego, że tu w środku dnia temperatura przekraczała 20 stopni Celsjusza. W Karkonoszach można było spodziewać się mroźnych wiatrów. Szybki i sprawny przejazd autostradą A4 przywołał wspomnienia z Ameryki, kiedy to przemierzaliśmy setki kilometrów rozległych lasów, polan i prerii. O 5.30, tuż przed wschodem Słońca przybyliśmy na miejsce. Samochód zaparkowaliśmy pod komisariatem Policji w Szklarskiej Porębie, skąd czerwonym szlakiem mieliśmy pójść obok wodospadu Kamieńczyk oraz przez Szrenicką Halę do schroniska Szrenica, gdzie umówiliśmy się z resztą klubowiczów.

Pierwsze kroki przez miasto nie były przyjemne, ponieważ zawiewał silny i mroźny wiatr, którego spodziewaliśmy się. Przechodząc obok domów widzieliśmy pokryte dachy cienką warstwą zamarzniętej rosy. Gdy przechodziliśmy przez duży most nad rzeką, Ice-Breaker spostrzegł, że ów most jest nowy. Szliśmy dalej. Szlak nie podobał mi się ze względu na kostkę brukową, która skutecznie nie pozwoliła zapomnieć o komercjalizacji gór. Jedynie początkowe fragmenty wiodły szeroką drogą leśną, która i tak była wyłożona nierównomiernie ułożonymi kamieniami. Rozpoczęliśmy podchodzenie. Minęło zaledwie kilkadziesiąt minut zanim dotarliśmy do przepięknego wodospadu Kamieńczyk. Mieliśmy okazję podziwiać go z dołu i z góry - tam, skąd jego wody spadają z urwistych skał. Ciekawy efekt dawał przepływ wód przez błotnisty fragment urwiska. W tym miejscu fragment wodospadu przybierał żółtego koloru, podczas gdy reszta wód była barwy białej. Minęliśmy tutaj małe schronisko, i dalej wędrowaliśmy chodnikiem, który prowadził nas aż na samą Szrenicką Halę. Podejście było strome. Na wysokości wodospadu podziwialiśmy wschodzące Słońce, a raczej jego promienie, które dopiero zaczynały oświetlać wierzchołki najwyższych drzew rosnących na najwyższych wniesieniach. Drzewa przybierały pomarańczowej barwy. Powyżej wodospadu, na drodze, pojawił się śnieg, przez który trzeba było przejść. Spodziewałem się warunków zimowych, dlatego zabrałem wszystko, co będzie potrzebne do wędrówki zaśnieżonymi szlakami. Gęstym, świerkowym lasem dochodziliśmy do Szrenickiej Hali.

Przed nami, na tle błękitnego nieba, wyłaniało się zza drzew wielkie schronisko. Wówczas Ice-Breaker powiedział, że w południe będzie tędy przechodzić mnóstwo ludzi. Powiedział również, że to jeszcze nie nasze schronisko. Nasze znajdowało się 15min drogi wyżej, na szczycie Szrenicy 1362m n.p.m. Wszystko wokoło nas było pięknie oświetlone przez Słońce, które dopiero wznosiło się nad horyzontem. Po obu stronach drogi prowadzącej do schroniska rozciągały się dwie, wielkie polany, które pokryte były śniegiem. Światło słoneczne, które odbijało się od powierzchni śniegu czyniło to miejsce bardzo jasnym i świetlistym, choć jeszcze przybierało pomarańczowo-fioletowej barwy. I spoglądaliśmy na góry Izerskie oraz w kierunku Rudaw Janowickich, w których to zawitaliśmy tydzień wcześniej. Wybrukowany szlak prowadził wyżej, jednak drogą okrężną, więc postanowiliśmy, że pójdziemy tak, jak wskazywały tyczki - przez polanę, która w większości znajdowała się jeszcze pod śniegiem. O tej porze dnia ziemia była jeszcze zmrożona, więc można było tu przejść, ponieważ w środku dnia spływające wody z gór czyniły z tego przejścia miejsce grząskie. Doszliśmy do skrzyżowania szlaku i drogi brukowej, którą już bezpośrednio dotarliśmy do schroniska na Szrenicy.

Widok z poziomu schroniska był naprawdę przepiękny. Na północy rozciągały się dużo niższe pasma górskie, których szczyty spowite były jeszcze cienką, poranną mgłą, którą oświetlało żółte światło słoneczne. Na południu rozciągały się dziesiątki szczytów o wysokości równej naszej górze. A wszystko to, co widzieliśmy w tamtym kierunku ciągnęło się aż po horyzont. W schronisku spotkaliśmy Zjawę i Limonkę. Rozmawialiśmy przez chwilę. Podeszła do nas pani z recepcji, która zaprosiła nas do pokoju. Byłem zdziwiony uprzejmością tej pani, ponieważ już dawno nie byłem w schronisku, gdzie miła obsługa powinna być codziennością. Po dłuższej rozmowie dowiedziałem się, że w tym schronisku bardzo często goszczą ludzie z Urzędu Miasta Ruda Śląska. Zdziwiłem się bardzo gdy to usłyszałem. Wtedy pani z recepcji zaczęła wymieniać słowa, które nauczyli ją "nasi". Ice-Breaker, Zjawa i Limonka mieli w planach Śnieżkę, choć była tak odległa. Ja również byłem chętny, jednak jak zawsze czekałem na przybycie klubowiczów, więc nie mogłem pójść tym razem z nimi. Po dłuższej chwili Zjawa, Limonka i Ice-Breaker wyruszyli.

Ja i Tedy87 zakwaterowaliśmy się w naszym pokoju, który zrobił na nas wielkie wrażenie, jak również później, na pozostałej części klubowiczów. Pokój był bardzo wielki, przewidziany na piętnaście osób, którego sufit podpierały cztery, wielkie filary. Wystrój był również ciekawy, ponieważ ścierały się tu dwie epoki: czasy komunizmu i współczesności. Mimo wszystko całość tworzyła piękną dekorację. Po dłuższym pobycie w schronisku i podziwianiu panoram z okien schroniskowych ja i Tedy87 wyszliśmy na zewnątrz, aby przejść fragment czerwonego szlaku w kierunku wieży TV znajdującej się za szczytem Łabskiego Szczytu. Taki był nasz plan. Niebo nadal było bezchmurne i nadal wiał silny i chłodny wiatr. Schodziliśmy szlakiem, który wyznaczały tyczki kierujące nas na skały zwane Trzy Świnki. Na skrzyżowaniu szlaków skręciliśmy w lewo, gdzie szlak prowadził nas granią tutejszych wzniesień. Widok w kierunku południowym był równie tajemniczy, co ten, który widać było na północy lecz teraz widzieliśmy góry wysokością równe tej, po której szliśmy, a owe góry tworzyły całe pasma rozciągające się daleko. Idąc od skrzyżowania szlaków szliśmy jeszcze kawałek szeroką drogą śnieżną, po której lewej stronie minęliśmy konstrukcję tipi, a tuż za nią drugie skrzyżowane szlaków, skąd można było dojść do Schroniska na Hali pod Łabskim Szczytem. Od tego skrzyżowania szlak powoli piął się w górę.

Na zboczu góry szlak tworzył mały trawers, który ku naszemu zdziwieniu, nie był pokryty śniegiem. Wychodząc ponad dwa zakręty ujrzeliśmy skałę, a raczej stertę skał ułożonych na sobie. Na tej najwyższej znajdował się wybetonowany słup graniczny. Zastanawiał nas fakt, kto zadał sobie tyle trudu aby go tam umieścić, skoro wokół skał teren był równy i rozległy. Przed nami widniał wielki, skalisty szczyt, do którego musieliśmy dojść, aby pójść dalej, w kierunku wieży TV, skąd mieliśmy podziwiać piękne widoki otaczające nas ze wszystkich stron. Z poziomu skały ze słupkiem granicznym spoglądaliśmy w kierunku naszego schroniska. Wyglądało bardzo samotnie, stojące na szczycie góry, która kształtem przypominała pomniejszoną Babią Górę nie będącą częścią jakiegoś pasma górskiego. Skaliste zbocza i samotność tej góry dodawała potęgi tym terenom. Wychodząc ponad poziom sterty skał, szlak był bardzo szeroki i pokryty w całości warstwą śnieżną. Tyczki stojące co kilka metrów wyznaczały kierunek marszu. Kierunek szlaku wyznaczały tu nawet pojedyncze kule śniegu, które utworzyły się po obu stronach szerokiej drogi powstałej od przejeżdżającego tu niegdyś pojazdu. Wyglądało to jak gdyby kule śniegowe tworzyły krawężniki drogi, a tyczki były latarniami.

Szlak prowadził rozległą równiną pozwalając podziwiać wszystko, co znajdowało się dookoła nas. Już za chwilę dochodziliśmy do drugiego tipi, pod którym stali jacyś ludzie. Kiedy podeszliśmy bliżej dostrzegliśmy, że to Zjawa, Ice-Breaker i Limonka. Zdziwiliśmy się mocno, bo ja i Tedy87 wyszliśmy 40min później niż ich grupa, a przecież mieli dojść jeszcze tego samego dnia na Śnieżkę. Ich tempo było spowalniane przez widoki, którym co chwilę robili zdjęcia. Rzeczywiście oglądać było co, bo góry były dla nas całkowicie nieznane. Od tego miejsca szliśmy już w piątkę. Powolnym krokiem zmierzaliśmy ku skalistemu szczytowi. Chcieliśmy iść dalej, jednak zaproponowałem wejście na ten skalisty szczyt, ze względu na widoki jakie mógł nam dawać. Poszedłem pierwszy, a za mną Tedy87 i reszta grupy za nami. Tu, na wierzchołku wiatr był nie do zniesienia. Był silny i mroźny. Zmusił nas do schowania się za jedną ze skał. Gdyby nie wiatr, siedzielibyśmy tutaj dłużej, bo teraz nasze schronisko na szczycie skalistej góry wyglądało majestatycznie. Bardzo daleko, na południowym wschodzie, majaczyły góry najwyższe Karkonoszy. Po dłuższym podziwianiu widoków ze skał, ja i Tedy87 poszliśmy dalej - w kierunku Łabskiego Szczytu. Ice-Breaker, Zjawa i Limonka pozostali jeszcze na skałach, aby zrobić zdjęcia.

Nam się spieszyło bardziej, ponieważ oczekiwaliśmy przybycia klubowiczów. Pomimo tego, nie chciał wracać już do schroniska, bo góry zachęcały do dalszej wędrówki. Teraz szliśmy w kierunku wieży TV. Szlak cały czas prowadził szeroką drogą, ze śnieżnymi "krawężnikami", aż pod samą wieżę. Powoli dochodziliśmy na miejsce, jednak przed nami było jeszcze mniejsze wzniesienie. Po wejściu na to wzniesienie staliśmy już przy budynku wieży telewizyjnej. Widok stąd był taki, jakiego się spodziewaliśmy. Szczyt dawał nam widok na cztery strony świata, pozwalając nam dostrzec najwyższe, karkonoskie szczyty. Znajdowały się tutaj skały, na które weszliśmy, ponieważ dawały jeszcze lepszą perspektywę widokową. Teren wokół nas był całkowicie zaśnieżony, co czyniło z tego miejsca bardzo jasny punkt oświetlany przez Słońce. Dalej już nie poszliśmy ze względu na wiatr, który stawał się nieznośny dla Tediego87. Widząc urwiska skalne i przepaście, szliśmy wzdłuż wyznaczonych ścieżek, które dodatkowo były ogrodzone łańcuchami od strony przepaści. Widoki te zrobiły nas ogromne wrażenie, ponieważ urwiska skalne przypominały dokładnie te same, jakie można podziwiać na Małołączniaku patrząc od strony szlaku na Giewont. W dole było widać mały kocioł, do którego światło słonecznie nie docierało. Nagromadziło się tam mnóstwo śniegu.

Spoglądając w stronę wschodnią widzieliśmy piękny masyw górski, którego stopniowo wznoszące się stoki bardzo przypominały widok jaki mamy z poziomu Kościółków w kierunku Sokolicy na Babiej Górze. Patrząc w tamtą stronę, od razu wspominał mi się trzeci dzień, pierwszego klubowego zjazdu, kiedy to właśnie w takich samych warunkach szliśmy ze szczytu Babiej Góry przez Kościółki i Przełęcz Brona. Topniejący śnieg i zielone lasy porastające powoli wznoszące się zbocza dokładnie odzwierciedlały tamte widoki. Idąc wzdłuż urwiska, doszliśmy do miejsca, które było ogrodzone metalowym płotem. To miejsce wyglądało niczym dziób Titanica, ponieważ metalowy płot i platforma tworzyły ostry dziób oraz widoki były w pewnym sensie podobne. Z dziobu Titanica ludzie mieli widok na niekończący się ocean, a tu mieliśmy niekończący się widok na góry z urwiska, które dodawało potęgi temu miejscu. Po nacieszeniu oczu tym, co zobaczyliśmy czas było wracać. Dochodziła do nas grupa Zjawy. My wracaliśmy już do schroniska, ponieważ około godziny 10.00 miała przybyć grupa Tknp. Wtedy zadzwoniłem do Tknp i zapytałem gdzie są i dokąd idą. Na to usłyszałem: "raz, dwa, trzy, dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, stu, trzystu, nie wiem ilu nas jest", po czym rozległ się śmiech za jego plecami. Już wtedy wiedziałem, że idących z nim jest naprawdę dużo, choć lista uczestników tego zjazdu mówiła tylko o dziesięciu chętnych.

Schodziliśmy pomału, podziwiając widoki raz jeszcze. Minęliśmy to samo tipi, oraz skałę ze słupkiem granicznym, który nas tak bardzo zastanawiał. I zeszliśmy małym, ziemianym trawersem i przeszliśmy obok kolejnego tipi. Niedospani dochodziliśmy do schroniska, stromym podejściem, którym prowadziły tyczki na szczyt Szrenicy. Wtedy dało się odczuć nasze zmęczenie po całej nieprzespanej nocy, ponieważ w nocy dojeżdżaliśmy na miejsce. W schronisku usiedliśmy ponownie pod tym samym oknem, które dawało widok na Góry Izerskie oraz Rudawy Janowickie. Naleśniki z jagodami, serem i śmietaną pozwoliły co nieco nadrobić sił. Po krótkim odpoczynku zadzwoniłem do Tknp jeszcze raz i zapytałem gdzie są. Otrzymałem odpowiedź, że właśnie wszyscy spotkali się w Szklarskiej Porębie i zaraz będą podchodzić do nas. Dowiedziałem się również, że jest z nim szesnaście osób. Nie spodziewałem się tylu ludzi. Zacząłem bardzo szybkim krokiem schodzić w kierunku Szklarskiej Poręby czerwonym szlakiem, bo ten był najkrótszy. Schodziłem tak, aż dotarłem do wodospadu Kamieńczyk. Zdziwiło mnie to, że jestem już tak nisko i nadal nikogo z naszych nie minąłem, dlatego zadzwoniłem po raz kolejny. Dowiedziałem się, że cała grupa idzie... żółtym szlakiem do Schroniska pod Łabskim Szczytem.

Mój błąd, że się nie zapytałem, którym szlakiem wchodzą, bo czerwony wydawał mi się najkrótszą drogą do spotkania, więc intuicyjnie wybrałem właśnie tą drogę. Nic straconego, bo z powrotem zacząłem podchodzić i biec. Pozwoliło mi to bardzo szybko powrócić do schroniska. Kiedy podchodziłem pod Szrenicką Halę pewna pani zapytała mnie czy pokutuję jakąś karę wchodząc i schodząc ze schroniska, bo widziała mnie jak schodziłem. Odpowiedziałem, że byłem się przejść i podszedłem jeszcze wyżej. Trawa w miejscu, gdzie tyczki prowadziły nas rano przez śnieg, teraz była mokra a ziemia grząska. Wchodząc wyżej, na drodze stał wkopany w śniegu quad, którego zresztą mijaliśmy rano. Do schroniska wszedłem zmęczony, a pot lał się ze mnie jak gdyby na zewnątrz panował niesamowity upał. To podejście zmęczyło mnie bardzo, dlatego zamówiłem kolejną porcję naleśników, po czym po krótkim odpoczynku wybrałem zielony szlak, który miał mnie i Tedy’ego87 zaprowadzić do Schroniska pod Łabskim Szczytem. Postanowiliśmy, że tym razem musimy się z nimi spotkać. Ze schroniska wyszliśmy po 11.00. Tedy87 był nadal zmęczony po długiej podróży. Szliśmy teraz zielonym szlakiem. Skręciliśmy przy pierwszym tipi w lewo - w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem. Zadziwił nas bardzo charakter tego szlaku, ponieważ co parędziesiąt kroków wędrowaliśmy drewnianymi podestami przypominającymi nadmorskie molo. Szliśmy tak 30min i nadal nikogo nie widzieliśmy, choć wiedzieliśmy, że do tego schroniska powinniśmy dotrzeć w maksymalnie 40min. Z tego powodu zadzwoniłem do Tknp i dowiedziałem się, że jego grupa poszła w kierunku Śnieżnych Kotłów, więc przyjdą dopiero za około cztery godziny.

Trzeba było zawrócić. Wracając do schroniska mijałem panią, która pytała mnie o pokutę. I znowu się zaśmiała widząc mnie wędrującego w inną stronę. Nieco dalej, przechodząc obok wycieczki szkolnej, której właśnie ktoś robił zdjęcie, znalazłem się przypadkowo w centrum uwagi, ponieważ zapadł się pode mną śnieg. Wpadłem wówczas na głębokość pasa, ponieważ pod cienką warstwą śniegu była kosodrzewina. Wszyscy zaśmiali się głośno. Zmęczenie po nieprzespanej nocy dawało teraz nam odczuć się szczególnie, bo oczy zamykały się same. Był to znak, że trzeba było odpocząć. Postanowiliśmy, że koniecznie musimy przespać około dwie godziny, żeby mieć siły na spotkanie z grupą, za którą pościg ciągle kończył się fiaskiem. Wstaliśmy około godziny 15.00. Poszliśmy na jadalnię. Usiedliśmy pod oknem, pod którym rano spotkaliśmy się ze Zjawą i Limonką. Wtedy pani z recepcji powiedziała, że chyba przyjechał ktoś z naszej grupy. Wiedziałem, że nikt z grupy Tknp to nie mógł być, bo jeszcze mają wiele drogi przed sobą, więc zapytałem, czy nie była to przypadkiem niska dziewczyna na czarno ubrana. Pani odpowiedziała, że tak. Wiedziałem wówczas, że jest z nami Maga, lecz teraz wyszła gdzieś w góry.

Po dwóch godzinach odpoczynku wyszliśmy na zewnątrz. Gdzieś w oddali widzieliśmy przechodzące grupy ludzi, jednak były nieliczne, więc z pewnością nie byli to nasi. Po dłuższym czasie dostrzegliśmy grupę siedmioosobową. Pomyślałem wtedy, że grupa Tknp mogła podzielić się na dwie i że to właśnie jest ta grupa, która szybciej idzie. Obserwowaliśmy ją długo, aż zniknęła nam gdzieś w pasie kosodrzewiny. W tym samym czasie oglądaliśmy skok z Trzech Świnek przypadkowego turysty, który na szczęście zakończył się bez obrażeń. Po dłuższym czasie ujrzeliśmy naszą grupę rozciągniętą na całej długości szlaku prowadzącego do schroniska. A gdy zauważyłem kto przewodniczy w tej grupie wiedziałem, że jest to część tych, na których czekaliśmy. Byli to Janek n.p.m., Daniel, Roman, Marek, Łasuch, Jola i Martyna zwana Natalią. Przywitaliśmy się z nimi. Po chwili postanowiłem, że po raz trzeci spróbuję odnaleźć grupę Tknp. I pomyślałem: będę biegł czerwonym szlakiem (bo według opisu Janka n.p.m., tędy mieli przyjść) aż spotkam jego grupę. Pobiegłem. Szybkim truchtem przemierzałem kolejne zaśnieżone odcinki. Minąłem tipi, ziemiany trawers oraz stertę skał ze słupkiem granicznym i dalej drogę ze śnieżnymi "krawężnikami". W oddali dostrzegłem dużą grupę liczącą sobie 10-11 osób. Biegłem tym bardziej żywo, bo już cały dzień oczekiwałem ich nadejścia. Spotkaliśmy się... Było to całe "pierwsze pokolenie Gór i Szlaków", bo tak nazwałem ich grupę. Byli to: Tknp, Bikmen, Ela, Elik, Tomek, Doris, Zanzara, Suonecznik, Edyta i ja, czyli osoby, które w większości przybywają na nasze zjazdy od samego początku. Dowiedziałem się od nich, że gdybym biegł za nimi podczas drugiej próby poszukiwań, to nie znalazłbym ich z powodu ich nieplanowanej wędrówki przez nieprzetarte śniegi i krzaki kosodrzewiny. Po prostu zbłądzili i zeszli ze szlaku.

Jak miło było wymienić kilka zdań po tak długiej przerwie. Kiedy przechodziliśmy obok sterty skał ze słupkiem granicznym Tomek (mąż Elika) wszedł na szczyt tych skał i pozował do zdjęć. Jak zawsze dostarczył nam rozrywki. Schodząc niżej rozmawialiśmy o tipi, które mijaliśmy po drodze. Mówiliśmy, że ludzie Tknp tu byli. Weszliśmy wielką grupą do schroniska, przywitaliśmy się z panią z recepcji, która była bardzo miła i zakwaterowaliśmy się w naszym ogromnym pokoju. Na wszystkich wywarł ogromne wrażenie, bo tak wielkiego pokoju chyba nikt z nas nie widział. Bikmen i Elik zajęli łóżko pod oknem, z którego każdy z nas się śmiał, bo miało nietypowy wystrój. Od momentu zwrócenia uwagi na tamten kącik, każdy chciał tam spać. Będąc tutaj chciałem zrobić zdjęcia całego pomieszczenia ze wszystkich stron. Kiedy podszedłem zrobić zdjęcie kącika Bikmenów z odległości, Suonecznik powiedział, że zasłoniłem "widoki". Usunąłem się bardzo szybko, bo chyba zrozumieliśmy się bez słów, po czym wybuchł głośny śmiech. Po zakwaterowaniu się poszliśmy na jadalnię, gdzie wszyscy rozmawialiśmy ze sobą.

Przez chwilę siedzieliśmy w grupie dwudziestojednoosobowej. Brakowało tylko Magi, która wyszła gdzieś w góry. Nikt nie wiedział nawet gdzie jest, jak daleko jest i nawet w którym kierunku powędrowała. Po dłuższych rozmowach, przy powoli ciemniejącym niebie od popołudniowego Słońca postanowiłem, że dla kolejnej już rozgrzewki przebiegnę małą pętlę: schronisko, Trzy Świnki, tipi, Trzy Świnki, skrzyżowanie szlaków z drogą dojazdową do schroniska, schronisko. Bardzo chciałem zobaczyć jeszcze raz wspaniały widok na góry otaczające nas ze wszystkich stron o tej porze dnia. Pobiegłem. Jako, że teren był stromy, szybko rozgrzałem się. Na trasie mojego biegu spotkałem Magę. Przywitałem się z nią i pobiegłem dalej - w kierunku tipi. Bieg na odcinku tipi, Trzy Świnki, Skrzyżowanie Szlaków był męczący, ale widoki rekompensowały wszelki wysiłek. Dobiegłem do schroniska i dołączyłem do grupy jeszcze raz. Za chwilę doszła do nas Maga. Teraz siedzieliśmy w dwudziestodwuosobowym komplecie, jednak nie na długo, bo ekipa Janka n.p.m. musiała wracać jeszcze tego samego dnia. Z tego powodu zeszliśmy do pokoju i zrobiliśmy wspólne zdjęcia na tle klubowej flagi, aby upamiętnić wszystkich ludzi biorących udział w tym zjeździe.

Po pożegnaniu ekipy Janka n.p.m. rozpoczął się pokaz klapek, japonek i wszelkiego obuwia, które zrobiłoby z pewnością furorę na szlakach. W takim obuwiu wróciliśmy z powrotem na jadalnię. Naleśniki z jagodami, śmietaną i serem ponownie zagościły na naszych stołach. Po dłuższym czasie zaproponowałem wyjście na zachód Słońca, a później na wschód, następnego dnia. Według mnie, zachód Słońca miał nastąpić o 20.04. Czas przyjąłem dla wysokości i położenia Babiej Góry, bo w końcu te góry nigdy znane mi nie były, więc musiałem znaleźć jakiś punkt odniesienia. Wiedziałem, że czas zachodu będzie inny, ale wiedziałem, że może być tylko późniejszy niż podałem. Po zjedzeniu posiłku na stołówce, na godzinę przed zachodem Słońca, poszliśmy do pokoju, gdzie rozwinęły się długie rozmowy. Ja spoglądałem co chwilę na małe okienko wypatrując zachodzącego Słońca. Kiedy nadszedł ten czas zaproponowałem wyjście na zewnątrz. Bardzo się zdziwiłem gdy wyszli... wszyscy! Choć trzeba było tylko wyjść przed schroniskowe mury, to jednak wiał tu bardzo zimny i silny wiatr. Na zewnątrz byliśmy o 19.40, bo Słońce zaczęło przybierać barwy pomarańczowej. W oczekiwaniu na zachodzące Słońce robiliśmy zdjęcia na tle klubowej flagi, która zresztą również stawała się pomarańczowa. Natalia wyczekiwała zachodzącego Słońca owinięta w koc, wielu z nas wyszło w klapkach, aby podtrzymać temat "klapkowicze na szlaku", bo planowaliśmy sesję zdjęciową.

Na miejscu spotkaliśmy starszego, samotnie siedzącego pana, który robił nam zdjęcia własnym aparatem. Wyczekiwaliśmy pory zachodzącego Słońca, bo wiatr dawał się odczuć na każdym z nas. Nadeszła 20.04. Faktycznie Słońce zaczęło zachodzić... jednak za chmurami, a nie za horyzontem jak się tego spodziewałem o tej godzinie. Chmury tworzyły cienkie pasy, które czerwieniały od zachodzącego Słońca. Każdy z pasów przedzielał Słońce na dwa kawałki. I tak czterokrotnie aż w końcu zaszło za bardzo ciemnymi chmurami zawieszonymi tuż nad horyzontem. Słońce można było z trudnością dostrzec gdy chowało się za linią horyzontu. O godzinie 20.16 zaszło całkowicie i był to czas, o którym mogliśmy powrócić do naszego pokoju. Kontynuowaliśmy nasze rozmowy. Dziewczyny z pewnością wiodły w tym prym, ale gdy wspominaliśmy bajki i seriale animowane z naszego dzieciństwa, buzie otworzyły się wszystkim. Najbardziej wspominaliśmy legendarnego już "Cubasę" i to słynne boisko. A gdy tłumaczyliśmy o co chodzi, Bikmen do Tknp powiedział: "Wiesz o czym oni mówią?". Były to tylko dwie osoby, które najwidoczniej nie znały tej bajki piłkarskiej, ponieważ emitowano ją na początku lat 90-tych. Od teraz śmialiśmy się z kolejnych bajek, bo "Gigi la Trotola", "Jataman", "Daimos", "Czarodziejka z Księżyca" i wiele innych bajek było wspominanych. Tuż przed tymi rozmowami dołączyli do nas Ice-Breaker, Limonka i Zjawa, którzy przyjechali z Karpacza taksówką, bo PKS-y już dawno nie kursowały o tej porze. Jak się dowiedziałem, zapłacili po 33zł, ale dowiedzieli się bardzo dużo rzeczy od kierowcy na temat tutejszych szlaków i atrakcji turystycznych.

Rozmawialiśmy również o górach, naszych wyprawach, wykonywanych zawodach przez nas wszystkich, o śmiesznych sytuacjach w naszym życiu. Po prostu brakowało dnia na wspólne rozmowy. Zanim jednak poszliśmy spać, powoli zasypiałem na siedząco z przemęczenia. Zaproponowałem wówczas po raz kolejny wyjście wczesnym porankiem na wschód Słońca. Taki był już mój zwyczaj, będąc w górach, musiałem zobaczyć piękny wschód, który można było oglądać już od 26 dni z rzędu! Znalazłem dwóch chętnych. Był nim Suonecznik i Tedy87. Umówiliśmy się, że wstaniemy o 3.20 w nocy. Żartowałem, że musimy wstać wcześniej, bo musimy zdążyć jeszcze się podmalować. Było to stałe powiedzenie przed wyjściem na każdy wschód Słońca. Zasnąć nie udało się nam jeszcze tak szybko, bo będąc w łóżkach prowadziliśmy nadal rozmowy. Mi niestety zabrakło już sił, żeby pójść do łazienki tak oddalonej od naszego pokoju. Jak się położyłem, tak zasnąłem. Próbowała mnie jeszcze obudzić Doris, ale bezskutecznie. Może i dobrze, bo rano byłem już gotowy do wyjścia tuż po wstaniu...

Jest 3.02 w nocy. Wstałem jako pierwszy. Ice-Breaker również chciał wstać, ale gdy usłyszał jaki wiatr wieje na zewnątrz, już więcej głowy nie podniósł. Choć wstanie przyszło mi bardzo ciężko z powodu zmęczenia nieodespaną czterotygodniową pracą i cotygodniowymi wyjazdami w góry, to jednak wstałem. Już z samego rana wspomniał mi się dziewiąty klubowy zjazd, ponieważ była teraz 3.14 w nocy i jadłem dwie czekolady. Jednak te nie były zmrożone czternastostopniowym mrozem, więc nie było chrupania, które wówczas obudziło wszystkich o godzinie 3.40 na Markowych Szczawinach. Oczekiwałem wyjścia na wschód, lecz moi towarzysze dopiero wstawali. Mieli czas, bo wyjście zaplanowaliśmy na godzinę 3.50, bo półtora godziny wystarczało nam zupełnie nawet w przypadku gdybyśmy poszli wolno. O 3.56 wyszliśmy ze schroniska. Jak to nasze powiedzenie mówiło, opóźnienie było spowodowanie zacięciem się szminki Suonecznika. Niestety silnie wiejący wiatr dał nam do zrozumienia, że będzie bardzo ciężko. Wychyliliśmy głowy zza muru schroniska. Wiedzieliśmy, że będziemy iść "siłując i przepychając się" z wiatrem.

Zejście rozpoczęliśmy bardzo szybkim tempem kierując się tyczkami, które zaprowadzić miały nas do pierwszego tipi. Wiatr nie raz zatrzymywał nas w miejscu i nie pozwalał oddychać. Z tego powodu narzucałem tempo, aby utrzymywać ciepło, które wiatr tak szybko odbierał. Po dojściu do pierwszego tipi Tedy87 powiedział, że mamy bardzo szybkie tempo i musimy odpocząć. Zatrzymaliśmy się na chwilę, ale nie na długo, bo każdy postój wychładzał bardzo szybko. Rozpoczęliśmy podchodzić ziemianym trawersem i dalej przy stercie skał ze słupkiem granicznym. Po wyjściu ponad poziom tych skał wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, ponieważ teraz szliśmy granią tutejszych gór. Od teraz staraliśmy utrzymać się tylko na szlaku, bo szliśmy pochyleni w kierunku wiatru, a mimo tego wiatr zwiewał nas ze ścieżki, zmuszając nas do przejścia bezdrożami śnieżnymi. Wędrowaliśmy tak podziwiając oświetlone miasto w dole oraz uwidaczniającą się pomału linię dnia i nocy jak i Wenus wraz z Jowiszem, które jeszcze dwa dni temu były w jednej linii z naszym, ziemskim Księżycem. Piękne to wszystko było, bo mieliśmy dwie planety na "wyciągnięcie ręki", a za chwilę miał wschodzić Księżyc a tuż po nim Słońce! Ileż to mieliśmy zobaczyć podczas jednej chwili!

W kierunku wieży TV szliśmy bardzo szybkim tempem. Wędrówkę utrudniał cały czas silny i zimny wiatr, od którego na powierzchni śniegu utworzyła się cienka warstwa lodu, przez co ciężko było utrzymać się na nogach. To nie był koniec, bo najsilniejszy wiatr dopiero był przed nami. Wschód Słońca wyprzedziliśmy o około 30min. Żeby nie wychłodzić się w oczekiwaniu na wschód, musieliśmy schować się za murami wieży TV. Suonecznik dostrzegł małe okienko w murach wieży, z którego wydobywało się ciepło z ogromnego wentylatora odprowadzającego ciepło wytwarzanego przez urządzenia znajdujące się wewnątrz wieży. Tedy87 również stanął pod okienkiem. Ja tymczasem fotografowałem oświetlone miasto oraz horyzont, który pomału czerwieniał. Tuż nad linią horyzontu pojawiła się mała, czerwona chmura, która świeciła bardzo intensywnym światłem. Z pewnością odbijało się od niej światło słoneczne. Chmura przyjmowała kształt "ognistego" zygzaka, bo jego kolor można było przyrównać do płonącego ognia.

Nie był to koniec widowiska, bo nad linią horyzontu utworzyła się ciemna mgła. Była wręcz czarna, lecz nie zakrywała żadnej części widoków. Było widać jak "strzępy" chmur, a raczej bardzo cienkie włókienka, wzbijały się ku górze. Niesamowite było to, że mijało tylko kilkanaście, kilkadziesiąt sekund i z wielu włókien tworzyły się idealnie czarne chmury, które każdy z nas uwieczniał na zdjęciach. Podziwialiśmy to niesamowite widowisko, bo za chwilę chmura z powrotem rozwiewała się na strzępy i w innym miejscu kolejne włókna wzbijały się w powietrze tworząc kolejną chmurę. Zanim wzeszło Słońce podziwialiśmy proces tworzenia się chmur i ich rozpadu kilkanaście razy. Cały czas spoglądaliśmy, gdzie powstanie następna. "Ognisty" zygzak utrzymywał się ciągle w tym samym miejscu nie zmieniając nawet kształtu. Powoli jego czerwień przecinała cienka żółta linia. Był to wschodzący Księżyc tuż po nowiu. Od teraz oczekiwaliśmy godziny 4.21, o której wschód miał się rozpocząć. Podobnie jak o zachodzie Słońca, nad horyzontem chmury tworzyły ciemny pas zza którego dopiero miało wyłonić się Słońce. Z tego powodu wiedzieliśmy, że czas wschodu będzie opóźniony. Od teraz ciemny pas chmur zaczął czerwienić się bardzo intensywną barwą. Z każdą minutą czerwony pas stawał się coraz szerszy i bardziej "ognisty", bo tak wyglądała górna partia tych chmur. Wszystko dosłownie płonęło intensywną czerwienią, a małe, oświetlone kłęby chmur sprawiały wrażenie płomieni w oddali. Nie odrywałem oczu od tego zjawiska, bo teraz mieliśmy "płonące chmury", Wenus i Jowisz nad linią wschodu, Księżyc tuż po nowiu, czarne chmury tworzące się z włókien mgły, a teraz z nad ognistych chmur wyłaniało się Słońce.

Zaświeciło czerwonymi promieniami rozświetlając najwyższe szczyty gór. Zaśnieżone szczyty stawały się fioletowe i stopniowo stawały się pomarańczowe. Niebo było bezchmurne poza linią horyzontu, która obfitowała teraz we wszelkie zjawiska. Wschód Słońca obserwowaliśmy do momentu aż stało się żółte. Postanowiliśmy, że trzeba wracać do schroniska. Czuliśmy jak nasze organizmy powoli się wychłodziły od dłuższego bezruchu. Na szczęście przed wiatrem chroniły nas mury wieży. Widzieliśmy, że wiatr cały czas przybiera na sile, bo teraz drżały wszystkie tyczki a blachy i tablice informacyjne zaczęły trzeszczeć oraz woda zgromadzona w małych zagłębieniach terenu po prostu była wywiewana w powietrze, a zawiewający wiatr tworzył "fale" tak szybko przemykające przez ogromne powierzchnie na zeszłorocznej trawie, że trudno było zaobserwować ich wędrówkę. Wtedy padło pytanie: "Kto pierwszy wychyla głowę za róg?" Zaśmialiśmy się bardzo głośno z tego pytania. Poszedłem pierwszy ja. Jak tylko wyszedłem zza murów przykucnąłem do ziemi, a mimo tego wiatr zwiał mnie zgodnie z kierunkiem jego ruchu tak, że starałem utrzymać się na szlaku. Mimo tego ze szlaku zszedłem już po paru krokach bardzo krótkim łukiem. Teraz walczyłem z silnym wiatrem, żeby tylko dojść do szlaku. Jego chłód był wręcz przeszywający.

Musieliśmy przyspieszyć, żeby tylko wytworzyć szybko ciepło, którego z pewnością nam brakowało. Tedy87 i Suonecznik, również powędrowali łukiem, który wymusił na nich wiatr. Fragment ziemianej ścieżki pozwolił tylko chwilowo utrzymać się na szlaku, ponieważ szliśmy pod dużym kątem nachyleni do ziemi. Od tego momentu zrobiło się nieciekawie, bo wiatr skierował mnie na taflę lodu, po której posunąłem napędzany siłą wiatru, po czym zatrzymałem się na małej zaspie śnieżnej. Za chwilę Suonecznik idący pod dużym kątem do ziemi, wywrócił się i leżał na śniegu. Prawdopodobnie stąd wzięło się powiedzenie "Skała leżans". Było naprawdę ciężko utrzymać się na ziemi, a co dopiero utrzymać się w obrębie wąskiej ścieżki, którą wyznaczała szlak. Wąskiej, bo przy takim wietrze był to wąski pas, na którym nie potrafiliśmy się utrzymać, podczas gdy w południe był dla nas szeroką drogą. Po dojściu do skalistego szczytu postanowiliśmy, że przebiegniemy fragment szlaku, co pozwoliłoby nam rozgrzać się. Niestety bieg nie pozwalał utrzymać się na trasie szlaku, więc co chwilę musieliśmy wracać na niego, bo zbiegaliśmy z niego szerokimi łukami. Dopiero w rejonie sterty skał wiatr dawał się mniej odczuć, bo mieliśmy schronienie chowając się za nią.

W rejonie pierwszego tipi wiatr nie ustawał ani na chwilę. Właśnie stąd podziwialiśmy piękną i rozległą, kłębiastą chmurę, która zawieszona była wysoko na niebie. Podchodząc szlakiem, który wyznaczały drewniane tyczki prowadzące do schroniska, wiatr stawał się silniejszy, ponieważ wchodziliśmy odsłoniętym stokiem Szrenicy, która stała tu samotnie. Była dopiero 6.30 gdy weszliśmy do schroniska. Wszyscy nadal spali. Tedy87 i Suonecznik również poszli spać. Ja zasnąłem ze zwieszoną głową na stole. Zasnąłem na chwilę, bo wstała Edyta, a za nią inne osoby. Pomału towarzystwo budziło się i planowało, gdzie pójdziemy dzisiaj. Minęła godzina, zanim wszyscy wstali. Plan był taki, aby po 9.00 zebrać się i pójść do Samotni, skąd po powrocie mieliśmy rozjechać się do swoich domów. Po 8.00 wstał Ice-Breaker. Jako, że niedospanie dawało mi się ciągle we znaki ponownie ze zwieszoną głową wysłuchiwałem propozycji. Wtedy usłyszałem od Ice-Breakera: "Idziemy na Śnieżkę?" Szybko obudziłem się. Do tej propozycji dołączył Tedy87. W niecałe pięć minut byliśmy gotowi do wyjścia. Nawet nie zdążyliśmy pożegnać się z resztą grupy, bo już był czas na nas.

Nie żegnaliśmy się, bo umówiliśmy się w Samotni. Podjechaliśmy samochodem do Karpacza, którego nikt z nas nie znał, poza Ice-Breakerem, który wracał wraz ze Zjawą i Limonką taksówką wczorajszego wieczoru do Szklarskiej Poręby. Za cel wybraliśmy sobie ponad dwugodzinny, czarny szlak prowadzący na szczyt Śnieżki, bo tylko tyle mieliśmy czasu, ponieważ jeszcze tego samego dnia Ice-Breaker musiał iść do pracy. Po zaparkowaniu samochodu kupiliśmy jeszcze tylko napoje i czas już było ruszać. Jako, że Śnieżka była zawsze moim marzeniem, z powodu odległości jaka dzieliła mnie do niej, oraz sam fakt, że jest to Babia Góra Sudetów, zapytałem, którym szlakiem idziemy, żebym przypadkiem nie poszedł inną drogą na wypadek gdybym przyspieszył. Ice-Breaker zszedł ze szlaku wchodząc na inny - żółty, idąc poniżej nas. Nie wiedzieliśmy dlaczego. Dowiedzieliśmy się dopiero, gdy trzeba było zapłacić za wstęp do Karkonoskiego Parku Narodowego. Gdy przyszedł do nas, również i on zapłacił. Od teraz szliśmy szeroką, ziemianą drogą, która wiodła nas wśród świerkowych lasów. Podchodziliśmy tak, aż dotarliśmy do pierwszych śniegów. Podejście stawało się coraz bardziej strome. Szło mi się bardzo dobrze, więc przyspieszyłem nieco kroku nie zatrzymując się już aż do samego szczytu Śnieżki.

Powoli obserwowałem jak świerki stają się coraz niższe, których miejsca zamieniały krzaki kosodrzewiny z każdym metrem wysokości. Po prawej stronie spoglądałem na wysoki stok. Dawał mi jakiś punkt odniesienia do tego, ile jeszcze mi pozostało do szczytu. Idąc tak dłuższy czas zauważyłem przed sobą małą chatę z zielonym dachem. Pomyślałem, że do szczytu już nie daleko skoro nie zatrzymywałem się ani na chwilę, a minęło już tyle czasu. Po dojściu do chaty, przede mną, rozlegała się ogromna równina, której nie sposób było ogarnąć w całości wzrokiem. Z tej równiny wyłonił się oddalony ale jakże potężny szczyt Snieżki. Wyglądał jak samotna góra, która wyłaniała się z rozległych równin. Ten widok wywarł na mnie ogromne wrażenie. Gdy chciałem przyspieszyć, niestety nie udało mi się to, z powodu silnego wiatru przemierzającego te ogromne równiny. Zatrzymał mnie po prostu w miejscu pochylonego pod kątem do ziemi. Teraz próbowałem utrzymać się, aby wiatr mnie nie przewrócił. W końcu wiatr nieco zelżał. Od teraz wędrówka na szczyt przypominała taką samą drogę, jaką mieliśmy podczas wschodu Słońca. Była to ciągła walka z wiatrem, który z pewnością był silniejszy od nas dzisiejszego dnia. Mimo wszystko nie poddawałem się, tym bardziej, że przed sobą widziałem gdzieś w oddali żółty budynek. Dopiero później dowiedziałem się, że jest to Śląski Dom.

Fragment szlaku pod Śląskim Domem był wręcz nieznośny, bo o ile dotychczas można było utrzymać się na powierzchni ziemi, to teraz z ogromną siłą silny podmuch wiatru powalił mnie i kilku turystów idących za mną na ziemię. Był to jednorazowy podmuch wiatru, który wiał tak przez kilkanaście sekund. Po tym czasie zelżał, a jednak ciężko było utrzymać się na szlaku. Podejście od Śląskiego Domu rozpocząłem na równi z przypadkowym turystą, który miał ten sam cel. Szliśmy równym tempem. Tak samo rzucał nas wiatr w kierunku północnym. Kiedy dochodziliśmy do szlaku ubezpieczonego systemem łańcuchów zorientowałem się dlaczego zainstalowano tutaj łańcuchowe barierki po obu stronach szlaku prowadzących prawie pod sam szczyt. Będąc na jednym z tych fragmentów ponownie silny podmuch wiatru rzucił nami na łańcuchy, dzięki czemu nie zboczyliśmy na skaliste stoki. Pod szczytem podziwiałem obserwatorium meteorologiczne, które było właśnie w rozbiórce. Usunięto już podłogę z najwyższego poziomu, a okna zwisały z dachu. Sprawiały wrażenie jak gdyby wisiały w powietrzu. Będąc tu, na szczycie o 12.20 chodziłem dookoła wszystkich budowli, które stały tu na szczycie. Kiedy zaszedłem na podest ubezpieczony stalowymi linami, spotkałem tu trzech starszych panów pijących wino i piwo. Poprosili mnie o zrobienie zdjęcia, jednak wiatr ponownie rzucił będącymi tutaj turystami na stalowe liny, które uchroniły nas przed upadkiem w niewielką przepaść, która rozpościerała się tuż za linami.Po wykonaniu zdjęcia powróciłem na środek szczytu, aby nieco odpocząć od wiatru.

Po sześciu minutach dołączył do mnie Ice-Breaker, a za kolejne sześć - Tedy87. Tedy87 był już wykończony, bo tuż pod obserwatorium zawróciliśmy w kierunku Śląskiego Domu. Przed tym schroniskiem wiatr znowu odegrał pierwsze skrzypce, bo Ice-Breaker "siłując" się z wiatrem uchwycił się klamki i otworzył drzwi. Tedy87 zwiewany ze schodów, po krótkiej próbie ustania na nogach również wchodził do schroniska. Ja wszedłem dopiero za drugim razem, bo wiatr zwiał mnie ze schodów, przez co rozległ się śmiech Tediego87 oraz turystów próbujących wejść do środka. W końcu dołączyłem do naszych. Po krótkim odpoczynku zaplanowaliśmy wyjście i przejście przez Akademickie Strzechy do Samotni, gdzie mieliśmy się spotkać po raz ostatni z klubowiczami. Zadzwoniłem do Tknp, ale usłyszałem, że nie dadzą rady podejść do Samotni, ponieważ większość już musi wracać do domów. Pomyśleliśmy, że zebranie się ze Szrenicy musiało im zająć więcej czasu niż było to w pierwotnych założeniach. Pożegnałem zatem Tknp i czas już było na nas. Początkowo szliśmy szlakiem, tym samym, co przyszliśmy z okolic domku z zielonym dachem. Później Ice-Breaker pokazał nam zimowy szlak, którym można było szybciej dojść do Akademickiej Strzechy. Szlak ten przecinał rozległe równiny. Idąc tą ścieżką spotkaliśmy chłopaka, który najwidoczniej pomylił kierunki marszu, bo szedł w kierunku szczytu Śnieżki, a jego celem było Schronisko Akademickie Strzechy, podczas gdy szliśmy w przeciwnych kierunkach. Ice-Breaker powiedział, że idzie w złą stronę, więc poszedł za nami.

W niektórych miejscach szlak był bardzo grząski, więc trzeba było uważać na to, gdzie stawiało się kroki. Zmęczenie Tedyiego87 było widać, po tym jak zwolnił kroku i szedł z tyłu za nami. Powoli dochodziliśmy pod Akademickie Strzechy, gdzie postanowiliśmy, że pójdziemy dalej, do Samotni. Tam mieliśmy odpocząć przy wspaniałych widokach. Idąc do schroniska Samotnia spotkaliśmy panią, która po zaśnieżonych szlakach szła w drewnianych chodakach. Było to z pewnością nieodpowiednie obuwie na ten rodzaj szlaków. Doszliśmy do Samotni. Usiedliśmy na ławkach rozstawionych na zewnątrz, z których mieliśmy wspaniały widok na staw oraz na wodospad, który spływał z ogromnej ściany skalnej. Dookoła wodospadu zalegały grube warstwy śniegu. Ten wodospad wywierał na każdym z nas ogromne wrażenie. Po dłuższym odpoczynku szliśmy wolniejszym krokiem w kierunku Karpacza, gdzie stał samochód Ice-Breakera. Podczas wędrówki widzieliśmy mnóstwo nieprzygotowanych do zimy turystów jak i panią, która szła w… klapkach, a było tu mnóstwo śniegu.

Do samochodu doszliśmy zmęczeni. Od teraz naszym celem stała się jakakolwiek restauracja. Najbliższa była w pobliżu nas, więc weszliśmy. Nie spostrzegliśmy, że jest to restauracja hotelowa, więc kiedy weszliśmy do środka Ice-Breaker powiedział: "Nie. Tu jest za luksusowo dla nas". Pani z obsługi zaśmiała się i wyszliśmy. Inna restauracja była zamknięta, więc postanowiliśmy, że na trasie coś znajdziemy. Minęliśmy dwie smażalnie ryb, ale dojazd był do nich bardzo dziwny i dodatkowo wszystko było pozamykane. Dwie kolejne restauracje były zarezerwowane dla gości weselnych, więc nie mieliśmy wstępu. Zaproponowałem pizzerię, którą dojrzeliśmy w Jeleniej Górze. I tu minął bardzo szybko czas przy rozmowach. Jadąc dalej, w kierunku powrotnym dyskutowaliśmy ponownie o bajkach z dzieciństwa, gdzie głównym motywem były "Pokazy Października z Królestwa Kalendarza", o górach i planach na najbliższe lata oraz muzyce, bo teraz słuchaliśmy płyty Ice-Breakera, na której były piosenki zebrane ze wszystkich lat. To właśnie one skłoniły nas do wielu wspomnień i refleksji. W takim klimacie wróciliśmy szczęśliwi do naszych domów.