Kolejny zjazd przeszedł do historii… Po tym banalnym i oklepanym wstępie pozostaję z cichą nadzieją, że dalej i tak nikomu nie będzie się chciało czytać, a ja z czystym sumieniem wystukam na odczepnego jakieś pitu-pitu. W końcu i tak wszyscy wolą oglądać zdjęcia niż czytać. Takie czasy. Cóż. Zresztą, sama też wolę oglądać niż pisać. Tyle, że zdjęć tym razem u mnie jak na lekarstwo. No nic, trudno – zmuszona, zastraszona i przyciśnięta do ściany przez niejaką HalinkęŚ., podejmuję rękawicę, póki jeszcze ręce mam…
Do rzeczy więc: do tegorocznej wiosennej bazy GS-ów, czyli Lubogoszcza (Lubogoszczy?) zjechali: Pomezaniac, Grzegorz65, HalinkaŚ, Iwon, Damiana, Zrzęda, Magda.w, Paweł, Grochu, Han-Ka, Darek, gaza, eska, PiotrekP, Dorotka, Gosia.c, Atria, Darek Z, Limonka, Tknp, Jędral, Wiesia, ania. , Daku, Antoś, Alicja, renata, MichałDG, Roman, Maras, mariuszg, Alina, Omlet, Malgo, zanzara, Małgośka, Ancyś, Jurek, ninik, Marzena, Jola, Słonko, xVRoBVx, Kasiulek, Antosia, Olek, Joanka, adamek, Inga, Tonianin, ms998, Paula, Juleczka, sylasp, Tatromaniak, GórolJoCi, maga, Dżola Ry, Snufkin, Debeściara, Heathclif, Marta, Dariusz Jędrosek.
Nasi Wodzowie – organizatorzy, czyli HalinkaŚ i Grzegorz65 wyszukali dla nas sympatyczną miejscóweczkę: bazę szkoleniowo-wypoczynkową Lubogoszcz, specjalizującą się głównie w koloniach, obozach młodzieżowych i zielonych szkołach. Dzięki temu mogliśmy się czuć dopieszczeni i zaopiekowani jak u mamy. Nie, żebym się chciała rozczulać, ale zaserwowana na obiad pyszna pomidorówka z makaronem w kształcie literek (!), niejedną sentymentalną łzę z oka wycisnęła Okolica piękna, jedzenie smaczne, pokoje przytulne. Czasem tylko (za) ciepło… cieplej… gorąco… Ufff. Pozrzędzę trochę, żeby nie wyjść z wprawy: trafił mi się pokój, ochrzczony przez nas czule „prosektorium”, oczywiście nie ze względu na panującą w nim temperaturę, bo ta przypominać mogła raczej miejsce, do którego niektórzy trafią w ramach następnego przystanku po prosektorium... Trzyma się mnie czarny humor, bo ciut przegrzał i wysuszył mi się mózg, podczas pierwszej, bezsennie spędzonej w tym pokoju, upalnej (nie mylić z „upojnej” nocy. Naturalnie ani ja, ani żaden z podobnie (jak się okazało nazajutrz) cierpiących współlokatorów nie wpadł na pomysł wykonania tak specjalistycznej operacji, jaką jest otwarcie okna. Nie, po co? Lepiej niech od gorąca i suchości wykruszy się tlen!
Aha, ale w sumie nie o tym miałam pisać. Zgodnie z dyrektywą Halinki, miałam „zagaić” ogólnie o zjeździe. Tyle, że nie powiedziała w ilu znakach muszę się zmieścić… Więc pewnie i tak się nie zmieszczę.
Na dobry początek krótka przerwa na łobrozki:
nasza baza:
"Presektorium":
Widok ogólny okolicy, w drodze z auta na bazę:
Beskid Wyspowy jest wysuniętą na północ grupą górską Zewnętrznych Karpat Zachodnich, makroregionu Beskidy Zachodnie” – mówi definicja na stronie głównej strony Klubu Góry-Szlaki. Ciocia Wikipedia uzupełnia: „Beskid Wyspowy – część Beskidów Zachodnich położona pomiędzy doliną Raby a Kotliną Sądecką. Charakterystyczną cechą tego regionu południowej Polski jest występowanie odosobnionych, pojedynczych szczytów, od czego pochodzi jego nazwa. Najwyższym szczytem jest Mogielica (1170 m).” A wujek Google dodaje… a zresztą, co będę miejsce zabierać, sami sobie wygooglujcie...
Na czym stanęłam? Aha. Beskid Wyspowy. Lubogoszcz. Zjazd Klubu GS. Nie wiem, który to zjazd, bo generalnie nie ogarniam rzymskich liczb. Zwłaszcza tych powyżej XX. Ale nic to.
Teoretycznie zjazdy zaczynają się w sobotę, ale praktycznie jest to zwykle piątkowy wieczór, choć spora część zjazdowiczów chętnie przedłuża sobie weekend, przybierając czasem nawet czwartku. O tym sami, mam nadzieję, napiszą. W piątkowy wieczór byliśmy prawie w komplecie (tak, wiem że prawie robi różnicę, ale o tym potem). Tradycyjnie więc piątkowe posiady upłynęły na biesiadowaniu, śpiewaniu, a także wspominaniu, kto kogo jak długo nie widział, gdzie kto ostatnio był, gdzie kto się nazajutrz wybiera.
W sobotni poranek, silni zwarci i gotowi, jak zwykle w kilku podgrupach, ruszyliśmy zdobywać góry i młodą piersią chłonąć wiatr. Tego dnia padła na pewno Mogielica (1170 m) Luboń Wielki (1022 m) i Szczebel (977 m). Pewnie coś jeszcze, ale nie dociekałam.
Pisząca te słowa, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, wybrała trasę lajtową, dedykowaną zdechlakom wszelakim... W każdym razie tak mi powiedziano. Ale mówiono też nieraz „nie wierz nigdy GSom”… W efekcie, wspólnie z Ememesami (MS998, Paula, Julka i Luna) oraz Antosiami (Daku, ania. i Antoś.) wylądowałam na żółtym szlaku, zwanym Percią Borkowskiego, prowadzącym na Luboń Wielki. Pogoda, jak to kobieta zmienną jest, więc i tym razem nie mogła się zdecydować, którą porę roku wybrać, mieliśmy więc na przemian i słońce i śnieg. Trasa oczywiście nie tak lajtowa jak sobie wyobrażałam (ach, ta moja chora wyobraźnia!) , ale wspinaczka na czworakach mokrym gołoborzem, poza koniecznością oswojenia się ze śliskim kamieniem, nawet mi się spodobała. Zwłaszcza, kiedy miałam ją już za sobą Okazało się zresztą, że żółty szlak niekoniecznie prowadzi tak, jak myśmy go wymęczyli, ale liczy się efekt. A ten osiągnęliśmy po dwóch godzinach zmagania się z kapryśnie zmienną aurą i własnymi słabościami, docierając do schroniska na Luboniu Wielkim. W schronie full. Oba schroniskowe stoliki dokładnie obstawione turystami, którymi okazały się (jakżeby inaczej?) pętające się tego dnia po całej okolicy GS-y. Po czułym powitaniu i jeszcze czulszym poproszeniu o zrobienie miejsca przy stole strudzonym wędrowcom, część ekipy poszła dalej, a my rozsiedliśmy się na zasłużony odpoczynek. Widoków nie było, wiatr hulał, śnieg sobie sypał. Jednym słowem – „wiosna, panie sierżancie”. Trasa w dół szlakiem niebieskim, poza towarzyszącymi nam od czasu do czasu śnieżycami, była już z górki
Serdecznie dziękuję moim towarzyszom wędrówki za cierpliwe znoszenie mojego zrzędzenia, troszczenie się, by mnie coś nie zeżarło i powściągliwość w komentowaniu mojego zdechlactwa .
I resume dla nieczytających, jeno oglądających:
Przed nami cel - Luboń Wielki:
Start na goloborze: